Zjednoczone Stany Ameryki, na południowym wschodzie swojego rozległego kontynentu, maja 200 mil (320 km) raf koralowych. Ciągną się one wzdłuż cypla (Florida Keys), przypominającego troszeczkę mierzeję helską, tyle, że dłuższego i cieplejszego klimatycznie.
Nadszedł czas, aby właśnie tam zanurkować i na własne oczy po podglądać tamtejsze życie podwodne archipelagu koralowych wysepek.
Za centrum wypadowe wybraliśmy, wraz z Robertem, miasteczko Florida City. Na lotnisku w Miami wylądowaliśmy po 18-ej, by wcześniej zarezerwowanym samochodem, udać się niezwłocznie do naszego motelu. Podróż trwała jednak dłużej, bo skusiły nas sieci amerykańskich fast food-ów. Być w Stanach i nie jeść ich sławnej "buły"... Po krótkim postoju i napełnieniu żołądków już więcej hamburgerów nie kosztowaliśmy.
Motel, jak w amerykańskich filmach, składał się z parkingu, recepcji i szeregowo połączonych pokoi, okalających ów parking. Samo "mieszkanie" (pomieszczenie/pokój) było duże, bo miało około 25 m2, z klimatyzacją, łazienką oraz aneksem, nazwijmy go gospodarczym. W tym ostatnim była lodówka, deska do prasowania z żelazkiem, czajnik i wieszaki. Nie był to Hilton, ale było czysto, a to najważniejsze.
Zmiana czasu i trudy podróży, dały się nam we znaki i rano dnia następnego nie wstawało się łatwo. "Śniadanie" mieliśmy w cenie, ale "smakowałem" je tylko raz. Tosty z dżemem, kolorowe płatki w zimnym mleku uht i przezroczysta kawa. Dla wybrednych było jeszcze ciasteczko cynamonowe z kilogramem lukru.
Nurkowanie umówione na 12.30 dało nam wystarczającą ilość czasu, by się ogarnąć i z 2-godzinnym wyprzedzeniem wyruszyć do Key Largo - właśnie stąd wypływaliśmy na Atlantyk.
Przepiękne krajobrazy po obu stronach "cypla", ptaki i tabliczki "uwaga krokodyl", prowadziły nas po woli do celu. Wpierw postanowiliśmy jednak poszukać typowego lokalu, gdzie podaja amerykańskie śniadania. Dość szybko ukazał się nam drewniany domek z napisem "breakfast", więc zatrzymaliśmy wóz i weszliśmy do środka. Drewniane stoliki przykryte ceratą, oprawione zdjęcia na ścianach, wiatraki pod sufitem i menu "dla idiotów", bo zawsze ze zdjęciem każdego posiłku, powitały nas uprzejmie.
Od razu pojawiła się przezroczysta "kawa" i wielkie karty menu. Zamówiliśmy zestawy z jajecznicą na szynce. Pani zapytała z ilu jaj: 4-ech, 6-ciu? Odpowiedzieliśmy, że z 2-óch i trochę się zdziwiła. Rzeczywiście też, powtarzało się to w różnych knajpach, jak tylko upiło się połowę kubka kawy (za 1$), pani robiła dolewkę gratis, a tych dolewek można było brać w nieskończoność.
Pojadłwszy do syta (ziemniaki wyciskane, jak makaron, zostawiliśmy) kontynuowaliśmy podróż, odkrywając kolejne mile Stanu Floryda.
Na miejsce spotkania zajechaliśmy z 30 minutowym wyprzedzeniem. Odszukaliśmy nasza przystań i zajęliśmy się fotografowaniem jaszczurek, pelikanów i okolicy.
Wreszcie przyszedł Jeff i od razu dobraliśmy sobie sprzęt. Pianki i automaty rodzimych producentów. Butle 12 litrowe. Po sprawdzeniu certyfikatów i ubezpieczeń nurkowych (bardzo ważne!), a także po przedstawieniu reguł panujących na łodzi, wyruszyliśmy w nieznane.
Spokojne kanały Key Largo skrupulatnie prowadziły nas na ocean. Ubieraliśmy się i obserwowaliśmy zarówno mijane jachty i łodzie, domostwa, jak i ptaki. Jeff uprzedził nas, że wieje i fale dochodzą do 2-3 m. Miał rację! Stanęliśmy teraz w lekkim rozkroku i mocniej zacisnęliśmy dłonie na stalowych poręczach.
Po około 30 minutach, wykołysani przez Atlantyk, dopłynęliśmy do celu naszego pierwszego zanurzenia. Był nim wrak Spiegel Grove.
Jeff omówił z nami plan sytuacyjny. Poinformował o głębokości, prądach i tym, co może nas spotkać na dole. W Stanach nurkuje się samodzielnie (bez przewodnika), a łódź nie podpływa po nurków. Trzeba się do niej dostać z powrotem, nawigując pod (lub nad) wodą. Wszystko z uśmiechem na twarzy, rzeczowo i sympatycznie. Nie dostaliśmy żadnego limitu czasu. Jak wrócimy, to płyniemy dalej.
Co tu dużo mówić, było niesamowicie! Pierwsze zanurzenie w Ameryce Północnej, ocean i dziewicza dla nas głębia?
Zeszliśmy szybko po opustówce. Widoczność sięgała kilkunastu metrów. Ustaliliśmy kierunek "zwiedzania" i popłynęliśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Spiegel Grove stał się już domem dla tutejszego ekosystemu, a właściwie stał się jego częścią. Już na pierwszy rzut oka widac było bogactwo życia. Ławice ryb, kilkadziesiąt barakud, od małych, do ponad metrowych. Na chwilę pojawiły się tuńczyki i Jack fish.
Wrak statku Spiegel Grove, o długości około 155 m (510 stóp), zwodowany w 1955 roku, po zakończeniu służby, w 1989 roku został celowo zatopiony i spoczął na głębokości około 30 metrów, by stanowić sztuczna rafę. Był statkiem wojskowym, napędzanym parą, transportował sprzęt i żołnierzy. Posiadał też platformę dla helikopterów.
Osiągając 30 m głębokości zaczęliśmy spokojnie wypłycać. Zaglądaliśmy w zakamarki i w końcu zdecydowaliśmy się też wpłynąć do szerokiego korytarza, gdzie w świetle latarek ukazała się nam, czekająca nocy, skrzydlica.
Zapasy powietrza niestety zawsze się kończą? Dopłynęliśmy do naszej liny i dotarliśmy do 5 metra. Przystanek bezpieczeństwa spędziliśmy w towarzystwie ciekawskich barakud, które z odległości 3-4 metrów bacznie nas taksowały. Wynurzając się pokazaliśmy OK. i po wejściu na pokład (wciąż fala +/- 2 m) ruszyliśmy na miejsce drugiego nurka.
Cumujemy przy bojce i po krótkiej odprawie schodzimy pod wodę. Jesteśmy na terenie Parku Narodowego w miejscu French Reef. Nurkujemy sami, pośród ciekawie ukształtowanej rafie, pełnej kolorowych ryb. Penetrujemy prześwity i wpływamy pod nawisy. Są pipe fish, parrot fish, barakudy, strzępiele i wiele, wiele innych. Roberto spostrzega groupera giganta, który spokojnie zawieszony w toni, jakiś metr od dna, łypie na nas swoimi wielkimi oczami. Ma dobre półtora metra długości (jak nie więcej), co uwieńczam na filmiku. Poświęcamy mu dobre 10 minut, a mój nurkowy partner, sprawdza zawartość paszczy groupera, którą ryba rytmicznie otwiera i zamyka.
Delikatnie przekraczamy 10 m głębokości i po blisko godzinie, gramolimy się do łódki. Wracamy przecinając wierzchołki fal, a rozpryskujące się krople oceanu, robią nam co chwilę prysznic.
Zmęczeni zmianą czasu i pierwszymi nurkami, decydujemy się zostać w tym urokliwym i spokojnym miejscu Key Largo. Wstępujemy więc do pobliskiej knajpy na lunch i w towarzystwie niedalekich pelikanów, gasimy pragnienie trzydziesto stopniowego upału.
Następnego dnia wieje zbyt mocno i kapitanat portu wstrzymuje wyjście na ocean. Na szczęście Jeff informuje nas o tym natychmiast, czyli o 6.00. Bez chwili zastanowienia ponownie witamy poduszki i śpimy jeszcze do 8-ej.
Szybka zmiana planów i jedziemy na spotkanie z aligatorami i krokodylami, które tylko tu, w Parku Narodowym Everglades, żyją obok siebie w środowisku naturalnym.
Wjeżdżamy bardziej w głąb tego wielkiego (6105 km 2 powierzchni), jedynego, tropikalnego parku narodowego, na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Kupujemy bilety i zaczynamy od Air Boat Safari. Na wstępie dostajemy zatyczki, a "kierownik" wyprawy wyjaśnia krótko co wolno, a czego nie wolno.
Wpływamy w szuwary. Przed nami rozpościera się przepiękny, nie skażony ręka ludzką, obszar dywanu traw, kwiatów, bagnistych mokradeł i łąk. Po horyzont widać zieloną, nierównomierną połać, pełna tysięcy ptaków, węży, żółwi i niebezpiecznych gadów.
Odgłos silnika jest tak donośny, że śmieje się, że wszystkie aligatory rozpierzchły się w promieniu mili i nic tu nie wypatrzymy. Kierowca robi dryfty i z wprawą przemierza kolejne dywany traw. O dziwo nie ma komarów, ale za to słońce niemiłosiernie smaga nas z każdej strony
Wpływamy w zarośla i drzewa namorzynowe. Nasz statek powietrzny przechodzi na bieg jałowy i we względnej ciszy, płyniemy siłą rozpędu. Co chwilę, podążając za palcem wskazującym "kierownika" odkrywamy zakamuflowane ptaki. Po chwili widzimy żółwie, a nawet w kilku miejscach, nieruchome aligatory.
Po powrocie uczestniczymy w show z wielkimi na 1,80 m krokodylami i mniejszymi od nich o milimetry aligatorami. Gość opowiada o ich budowie ciała, różnicach, zachowaniach i zwyczajach. Przy okazji nazywa je po imieniu, a one reagują jak psy. Zawsze oczywiście nagradza je smakołykami. Po wszystkim śmiałkowie robią sobie zdjęcie z 3-letnim aligatorem. Trzeba przy tym jednak uważać, bo maluszek może odgryźć palec.
Teraz mamy czas na przechadzkę po parku i wizytę w sklepie z pamiątkami. Zmęczeni słońcem i temperaturą odpoczywamy w barze z klimatyzacją, delektując się lodowatą wodą.
W drodze powrotnej do motelu, odkrywamy Starbagsa z normalną, nieprzezroczysta kawą i śniadanie dnia następnego konsumujemy właśnie tam.
Pogoda stabilizuje się i już bez przeszkód wypływamy nurkować. Na pierwszy ogień bierzemy wrak statku Duane. Chyba najbardziej popularny na Key Largo. Prawdopodobnie tutejsze stworzenia morskie "mówią" o nim - dom. Jako Coast Guard Cutter służył podczas II Wojny Światowej na obszarze Korei i Wietnamu. Został zatopiony w 1987 roku tworząc sztuczna rafę.
Duane leży na około 40 m głębokości. Nurkowanie jest przyjemne i ciekawe. W wielu pomieszczeniach można spotkać mureny, ryby anioły, czy skrzydlice. Barakudy pływają w ławicach wokół wraku, większe zaś osobniki samotnie. Mamy dobrą, sięgającą ponad 15 metrów widoczność. Temperatura wody przy dnie wynosi 24 st. C.
Aby spenetrować wrak potrzebne są minimum 2 nurkowania. My mamy tylko jedno, więc staramy się wykorzystać je maksymalnie. Opływamy go całego pobieżnie, balansując na granicy wpadnięcia w dekompresję. "Śledzimy" dwa, metrowej długości, groupery. Obserwujemy ławicę tuńczyków i towarzyszymy angel fish. Liczne barakudy przepływają z każdej strony i wypłycając nie zwracamy już na nie prawie uwagi. Podpływamy w okolice masztu i spoglądając w górę cieszymy oczy widokiem, który ubogacają załamujące się promienie florydzkiego słońca.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wynurzamy się bezpiecznie i po przerwie nurkujemy dalej, ale już na naturalnej rafie w miejscu Molassa Reef.
Wojciech Zgoła 2011-07-12
Tagi: usa, ameryka, rafa