Podróże kształcą i poszerzają horyzonty. Są też weryfikatorem tabu i uprzedzeń danego narodu, któremu w czasie pobytu na obcej ziemi się przyglądamy. Francuskich podniesionych nosów, "ę" "ą" oraz żab poszukiwania nadszedł czas.
Plan był dość prosty, a w mojej głowie zakwitał od kilku lat. Pojechaliśmy rodzinnie, trochę na szagę, kierując się ku południowemu zachodowi Europy, prując w granicach przyzwoitego spalania ropy autostradami niemieckimi, bodaj najlepszymi chyba na świecie. Pierwszy nocleg wypadł tuż przy granicy francusko-niemieckiej, ale po stronie naszych bezpośrednich sąsiadów. Wybraliśmy skromny, tani i ubogacony śniadaniem Guest House, który wczesnym rankiem opuściliśmy, by podążać dalej ku wybrzeżu Morza Śródziemnego.
Wjechaliśmy na ziemie francuską, której współczesne granice pokrywają się mniej więcej z granicami starożytnej Galii. Kierowaliśmy się na Perpignan. Słońce świeciło, a my napotykaliśmy pierwsze drobne problemy. Dojeżdżając do bramek autostradowych zdarzało się, że np. automat nie honorował karty kredytowej i trzeba było mieć bilon, lub odwrotnie. Jeśli trafiło się na człowieka w okienku, nie potrafił rozmawiać w innym języku, jak swój ojczysty. Mając doświadczenie w takich sytuacjach byliśmy przygotowani na wszelkie ewentualności i narażeni jedynie na klaksony niecierpliwych tubylców, gdy wspomniana karta nie działała.
W końcu po wielu godzinach i kilometrach dotarliśmy do miasteczka położonego nad samym morzem, mianowicie do Saint-Cyprien. Odebraliśmy klucz porozumiewając się na migi, bo angielski znów nie funkcjonował. Mieszkanie, które wynajęliśmy, było średnie na jeża, trochę ciemne, trochę plastikowe i niestety bez klimatyzacji. Plusy konkretne, osiedle, a właściwie blokowisko, zamknięte zarówno od strony miasta (ulicy), jak i od strony plaży. To odizolowanie od niezamieszkujących osiedle było o tyle dobre, że aby ?zwykły? człowiek, który przybył do miasteczka poplażować, by dojść piaszczystą i szeroka plażą na wysokość naszego bloku, musiałby spacerować ze 40 minut.
Dlatego na naszym odcinku było zupełnie pusto, nie licząc pojedynczych osób. Francuzi na wakacjach, a 80% turystów to tubylcy ze środkowej części państwa, wypoczywają przed blokiem, przy grillu, bagietkach i winie. Mnie taki wypoczynek kojarzy się z nudą i wręcz z męczarnią, dlatego od następnego ranka przystąpiliśmy do konkretnego zwiedzania okolicy. Zaraz po niedzielnej mszy świętej obeszliśmy malutkie centrum miasteczka próbując zorientować się w topografii. Odnalazłem centrum nurkowe, z którym nazajutrz miałem zaglądać pod wodę. Zrobiliśmy pierwsze zakupy. Później okazało się, że bagietki miały stanowić trzon naszych posiłków. W okolicy natknęliśmy się na sklep Lidla (rzeczywiście niektóre produkty w cenach polskich), z którego pomocy również korzystaliśmy.
Po południu zwiedziliśmy Perpignan. W czasie krótkiej drogi spotkała nas burza i gwałtowna ulewa. Na szczęście skończyła się, nim znalazłem miejsce na zaparkowanie samochodu. Swoje kroki skierowaliśmy do zamku. Dobrze utrzymany i wciąż gdzieniegdzie remontowany przyciąga turystów. Obeszliśmy wszystkie dostępne kondygnacje, przeciskaliśmy się wąskimi korytarzykami i podziwialiśmy obrazy. Z najwyższego miejsca roztacza się wspaniały widok na pobliskie Pireneje i całe miasto, które powstało na początku X wieku.
Nadszedł wreszcie poniedziałek. Wcześnie rano, gdy wszyscy jeszcze spali, zjadłem cicho śniadanie i wymknąłem się, by podjechać do centrum nurkowego. Tu poznałem rosłego Rudolfa, który okazał się właścicielem i przewodnikiem bazy. Najważniejszy był certyfikat medyczny i jest to standardem we Francji. Dopiero w drugiej kolejności poszły uprawnienia nurkowe i lekki grymas na federację PADI. Po sklarowaniu sprzętu i wrzuceniu całości na łódkę wraz z całą grupą wypłynęliśmy. Słońce, słony smak kropli wody morskiej moczący nas w zetknięciu z niektórymi falami i możliwość odkrywania nowych dla mnie tajemnic francuskiego Morza Śródziemnego rozbudzały zmysły.
Pierwsza grupa nurków zaawansowanych wskoczyła do wody. Reszta czekała aż wypłyniemy. Zawieszony w toni rozglądałem się po najbliższej okolicy. Widoczność sięgała 15 metrów. Typowe ukształtowanie terenu. Skały, łaty piachu i traw. Mniejsze ławice chromisów kasztanowych i ryb sarpa salpa leniwie pływały penetrując fragment akwenu. Mieniły się w słońcu. Temperatura wody wynosiła 19 st. C, w zestawieniu z 30 stopniami C na powierzchni początkowo dawała wytchnienie i miłe ochłodzenie, jednak przy dłuższym nurkowaniu była trochę mało komfortowa. Choć przyznam, że pianka 5 mm z kapturem i rękawiczkami była generalnie wystarczająca. Spotkaliśmy langusty i ładnego kongera.
Po przerwie podjechałem do naszego mieszkanka, by na następne nurkowanie zabrać ze sobą dzieciaki. I tak we czwórkę z przewodnikiem znaleźliśmy się pod wodą. Młodzież radziła sobie z nurkowaniem coraz lepiej. Kontrola pływalności na dobrym poziomie i prawie nie machali już rękami. Dotarliśmy do głębokości 13 metrów i wykorzystaliśmy powietrze aż na 54 minuty. Były różne ryby i spory grouper. Przewodnik sprawdził się świetnie, był spokojny i pozwalał na rozważne harce. Poznawanie świata niepoznanego zawsze jest ekscytujące, choć mam wrażenie, że również (jeśli nie bardziej) młodzież ekscytuje fakt ostrej jazdy szybkim pontonem naprzeciw grzbietom fal w drodze powrotnej.
Następnego dnia spotkałem starszego (około 70-cio letniego) Francuza polskiego pochodzenia. Jego rodzice osiedlili się w ojczyźnie Napoleona i gość radził sobie z polskim całkiem dobrze, choć miał ograniczony zasób słów. Jednym z ciekawszych miejsc nurkowych był wrak statku la Peniche, który spoczywa od ponad 50 lat na głębokości 28 metrów. Niestety nie dowiedziałem się prawie nic na temat jego historii i dziwi mnie, że właściciel bazy, nurkujący tu non stop nie zna jej.
W między czasie pojechaliśmy do Andory i Barcelony, bo to zaledwie 2 i pół godziny jazdy w jedną stronę. Czas pobytu w Sain-Cyprien dobiegł końca. Teraz, podziwiając widoki, ruszyliśmy w kierunku Marsylii. Mieliśmy do przebycia blisko 350 km. Mijaliśmy pola lawendy i słoneczników. Robiliśmy przerwy na kawę i bagietki. Pod wieczór dotarliśmy do małej miejscowości, w której znalazłem nocleg. Okazało się, że hotelik prowadzili Arabowie. Pokoje znajdowały się na poddaszu, a klimatyzacji również nie było.
We Francji jest drogo więc wybór padł, jak padł i wyjścia nie było. Wylosowaliśmy pokoje. W sumie były dwa. Jak się później okazało, w jednym mieszkały już faraonki, które w nocy bardzo lubiły spacerować po twarzy. Mnie to szczęście ominęło, w moim jeszcze nie zamieszkały. Trzy dni poświęciliśmy na Marsylię i jej okolice. To duże miasto portowe zostało założone jeszcze przez Greków w 600 roku przed narodzeniem Chrystusa. Generalnie śmierdzące, zaśmiecone i pełne wszelkich ziemskich ras i ich mieszanek, opatrzone wszechobecnym grafitti. Samo centrum nie zrobiło na nas pozytywnego wrażenia. Osobiście nie przepadam za miastami, więc po tych 3 dniach byłem zmęczony.
Wjechaliśmy jednak między innymi na najwyższe wzgórze Marsylii (162 m n.p.m.), gdzie została wybudowana Bazylika Notre Dame de la Garde. Jest to miejsce częstych pielgrzymek, a ze wzgórza roztacza się przepiękny widok na Morze Śródziemne z wysepkami. Neobizantyjski kościół rzymsko-katolicki został postawiony w latach 1853-1964, a jego 60-cio metrowa wieża uwieńczona została figurą Madonny z Dzieciątkiem Jezus.
W każdym razie, miło jest się schować w cieniu, jaki dają marmurowe i porfirowe mury bazyliki. Takie 30 minut na ławeczce z butelką zimnej wody regeneruje i dodaje sił na dalsze podróżowanie. My skierowaliśmy się do przystani, by udać się w rejs na wyspę If (znaną bardziej z powieści Aleksandra Dumasa "Hrabia Monte Christo"). Znajduje się na niej szesnastowieczny zamek, który był wpierw twierdzą, potem więzieniem, a od 1890 roku został udostępniony turystom.
By odpocząć od zgiełku miasta udaliśmy się na w pobliże Cassis, miejsca bardzo lubianego przez mieszkańców Marsylii. Dotarliśmy do parkingu zlokalizowanego w lasku sosnowym i z ekwipunkiem do snorklingu udaliśmy się poszukać ciekawego miejsca wśród tutejszych skał. Kilka godzin spędziliśmy w wodzie, która tu była cieplejsza i miała 23 st. C przy powierzchni.
Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Menton (blisko granicy z Italią). Po drodze zajechaliśmy do Cannes, by zobaczyć czerwony dywan, oraz ceny w sklepach. Były astronomiczne i około 4-krotnie wyższe niż u nas. Porównaliśmy jeden z gadżetów elektronicznych, na który polowali moi synowie. Coś, co w Andorze kosztowało 22 euro, w Polsce około 40 euro, tu w kosztowało raptem 200 euro :)
4 godziny włóczyliśmy się uliczkami i plażą. Wreszcie podziwiając Porche, Ferrari, Bentley'e i inne, wróciliśmy do naszego samochodu i wieczorem dojechaliśmy do Menton. Piękne, spokojne miasteczko. Recepcjonista władał świetnie angielskim, co przyjąłem z wielkim entuzjazmem. Następnego dnia odszukałem tutejsze centrum nurkowe i wraz z chłopakami udaliśmy się nurkować. Było sympatycznie, a napotkana współwłaścicelka centrum, Francuzka, znała aż 4 języki obce ? co wywołało u mnie szok ;)
Pod wodą było ciekawie, miejsca były pełne grot, mini jaskiń i obniżeń górskich. Było dużo życia. Spotykaliśmy kraby, murenę, langusty i mnóstwo ryb, takich jak barweny, ostrosze, skorpeny, chromisy kasztanowe i inne. Popołudnie i wieczór spędziliśmy na przechadzkach i chłonięciu atmosfery miasteczka. Różni domorośli artyści dawali popisy żonglerki, tańca, zręczności i siły. Później chodzili z kapeluszami zbierając do nich wrzucane groszaki. Cały następny dzień wykorzystaliśmy, by zwiedzić Monaco. Jechaliśmy pociągiem, a w samym Monaco poruszaliśmy się autobusem i na piechotę.
Bezapelacyjnie najbardziej spodobało nam się właśnie w ostatnim odwiedzonym miasteczku, w Menton. Nawet na tyle, że można by tu wrócić. Fajna baza nurkowa, sympatycznie i rozluźniająco. Może taki wpływ mają wiatry z Italii? Może umiejscowienie między Monako a Włochami?
Niestety potwierdzam opinie o Francuzach, że noszą nosy zbyt wysoko zadarte, że są mało sympatyczni, a tym bardziej nie mówią w innych językach, niż swój ojczysty. Do tego jedzą dużo bagietek. Na szczęście są i inni, bardzo sympatyczni i otwarci. No i Francja jest droga, tak w sklepach, jak i na autostradach. Pod wodą zaś prawie zawsze mi się podoba, nawet wtedy, gdy szału nie ma. Cieszę się w każdym razie, że podróż po ziemi francuskiej dała mi nowe doświadczenia i pozwoliła z ich strony zanurzyć się w moim ulubionym zbiorniku Europy.
PS: Niestety ogromna część zdjęć z Francji przepadła wraz z kradzieżą laptopa w sierpniu 2013 roku.
Wojciech Zgoła 2014-02-19
Tagi: Francja, nurkowanie, Morze Śródziemne