Podróże do najdalszych zakątków świata planuje głównie pod względem nurkowym. Jednak możliwość odkrywania tajemnic, które skrywa ląd, czyni te podróże jeszcze bardziej ciekawymi, a często fascynującymi.
Przy okazji nurkowego safari wokół archipelagu Galapagos, stąpałem po lądzie wysp, które w 1835 roku odwiedził Karol Darwin. Każdy, któremu uda się tu przybyć, na własne oczy ogląda Cuda Stworzenia fauny i flory, bardzo często endemicznych gatunków, których nigdzie indziej nie zobaczy.
Przylecieliśmy na Galapagos liniami Aerogal ze stolicy Ekwadoru – Quito. Dość szybko pokonaliśmy dystans blisko 1000 km i gdy samolot przedarł się przez chmury, zobaczyłem postrzępioną linię brzegową wyspy San Cristobal z jej czarnym piaskiem.
Po odprawie ruszyliśmy do autobusiku, który sprawnie zawiózł nas do portu. Tu mieliśmy chwilę, by poprzyglądać się pierwszym okazom pelikanów, lwic morskich, czy dużych krabów. Te wszystkie zwierzęta wywołują mimowolny uśmiech. Są na wyciągnięcie ręki i nie boją się człowieka. Nie zwracając uwagi na pstryknięcia naszych aparatów, wylegują się na słońcu, tak, jakby nas tu w ogóle nie było.
Nadszedł czas na odpłynięcie z portu i przybicie do zacumowanego opodal Sky Dancer’a – naszego domu na najbliższy tydzień. Od tego momentu, zaokrętowani na statku, opływamy wyspy, oddając się naszej nurkowej pasji.
Pierwsze zetknięcie z lądem mamy w czasie snorklowania. Dopływamy do brzegu, ale na ląd nie schodzimy. Obserwuję pingwiny równikowe, nieporadne na lądzie, w wodzie niedoścignione. W tym samym czasie, głuptaki wypatrzywszy rybę, pikują nagle z kilkudziesięciu metrów pionowo w ocean. Świetny widok, szczególnie gdy jest się obok w wodzie.
Na wycieczkę lądową wychodzimy dopiero po 6 dniach rejsu. Ląd wiruje, mamy chorobę lądową. Po tylu dniach kołysania, stajemy suchą stopą na zdumiewającej swoim bogactwem fauny i flory, ziemi wysp Galapagos, która jest jedynym w swoim rodzaju, naturalnym ogrodem zoologicznym.
Pontonami dopływamy do plaży pokrytej czarnym piaskiem. Bardzo ciekawe doświadczenie. Piasek, sam w sobie, podobny do naszego nadbałtyckiego, ale w kolorze sadzy. Ciekawie kontrastują pokruszone kawałeczki białych muszelek. Wokół siebie, w odległości kilkunastu metrów odpoczywają lwice morskie z małymi. Pozwalają podejść na metr, jednak Edwin (nasz przewodnik) ostrzega, że potrafią ugryźć.
Idziemy zgodnie z wytyczoną trasą. Przechodzimy przez wydmy i podziwiamy postrzępioną, skalistą linię brzegową, z niezliczonymi zagłębieniami, wypełnionymi morską wodą. W oddali pelikan stroszy pióra, a przed nami wyrastają dziesiątki legwanów morskich.
Te czarne, podobne do małych smoków gady, są endemicznym gatunkiem archipelagu. Wygrzewają się na słońcu zalegając nadmorskie skały, wybrzeża i porty. Wysuszone pokrywają się białym nalotem soli morskiej i niezbyt przyjemnie pachną, gdyż swoje potrzeby załatwiają gdzie popadnie.
Jaszczury te świetnie przystosowały się do warunków życia na Galapagos. Ich podstawowym pożywieniem są wodorosty, po które nurkują nawet do głębokości 12 metrów. Dodatkowo legwany wykształciły, powiązane z układem oddechowym gruczoły, w których gromadzą nadmiar soli w organizmie. Obserwuję jak każdy z nich „kicha”, co jakiś czas. Niektórzy mogą być zaskoczeni, ale to nie grypa. Zwierzęta te wydalają nagromadzoną sól przez nozdrza. Nie wygląda to może przyjemnie, ale jest dla nich niezbędne.
Bardzo rzadko, odkrywając niespodzianki lądu na Galapagos, możemy spotkać nieco większych kuzynów legwanów morskich – legwany lądowe. Prócz wielkości, różni je jeszcze barwa skóry, są żółto-złote. Niestety do spadku ich liczebności przyczyniły się sprowadzone przez człowieka zwierzęta.
Duży lew morski ryczy na nas ostrzegając przed przekroczeniem niewidzialnej granicy. Jasnożółto-pomarańczowe kraby są chyba wszędzie. Wystają z prawie każdego zakamarka. Można je skosztować w rodzimych barach i restauracjach.
Natykamy się na świeżo upieczoną mamę – lwicę morską, która troskliwie opiekuje się swoim, kilkunastodniowym maleństwem. Spoglądając na roślinność i różne gatunki ptaków, wracamy na pokład Sky Dancer’a.
Na wyspie Santa Cruz, następnego dnia, zwiedzamy Stację Badawczą im. Karola Darwina. Oglądamy wylęgarnie żółwi. Kolorowe cyfry na skorupach mówią o wieku żółwi. Gdy skończą 4 lata są wypuszczane na wolność. Zwiedzamy też niewielkie muzeum. Autobusik zawozi nas do miejsca, w którym żółwie słoniowe żyją w warunkach naturalnych. Kropi niestety deszcz, więc chowają się w swoich living room-ach i zastygłe wydaja się chwilami nieżywe.
Wchodzimy też do Lava Tubes, czyli do podziemnego, bardzo długiego tunelu, który powstał, gdy lawa na powierzchni zastygła, a dołem, poniżej, wciąż jeszcze płynęła. U wejścia zauważam spokojnie siedzącą sowę. Wieczorkiem mamy czas na zakupy w licznych kramach i sklepikach. Umawiamy się na kolację w tutejszej knajpce. Po półtorej godzinie jesteśmy tylko we dwóch, Waldek i ja. Nie jest zbyt higienicznie, jednak moje obawy rozwiewa kolega. Zawsze lubi jadać na wyjazdach w knajpkach dla tubylców.
Zamawiamy bardzo łamaną hiszpańszczyzną, z pomocą palca wskazującego i kiwania głową (wchodzimy do „kuchni” i zaglądamy do garnków, które właśnie dowiózł brat albo kuzyn), coś z owoców morza z ryżem, a do tego pepsi. Strawa okazuje się niezła, a dodatkowo bardzo tania.
W dobrych humorach wracamy do portu na umówioną godzinę. Niestety czekamy kilkanaście minut bez skutku. W końcu zagadujemy tubylca, który wiezie akurat kogoś na jakiś inny statek i za 1$ odwozi nas do Sky Dancer’a. Następnego dnia rano, czekając na ponton, obserwuję jeszcze fregaty szybujące nad nami oraz polujące głuptaki. Trudno jest wcelować się z aparatem w moment wpadania ptaka do wody, ale warto próbować. Pozostaje nam już tylko dopłynąć do portu, zapakować się w busa i dojechać do lotniska. Dwie godziny później odlatujemy z tego niezwykłego miejsca, przechowując w sercach niezapomniane chwile spełnionego marzenia.
Wojciech Zgoła 2010-06-09
Tagi: galapagos, ekwador