Straszliwe dziury, które towarzyszyły nam w drodze przez góry i miasta, przysłaniały niedawny komfort lotu w przestworzach. Była końcówka maja, gdy wyruszyliśmy wraz z Robertem, w naszą podróż do słonecznego kraju, którego wybrzeże omywają dwa morza: adriatyckie i jońskie. Zmierzaliśmy do Saranda w Albanii.
Przed momentem wylądowaliśmy szczęśliwie w Tiranie - stolicy tego, najdłużej pozostającego komunistycznym, kraju byłego Bloku Wschodniego. Teraz, odebrani z lotniska przez sympatycznego Albańczyka, jechaliśmy, delikatnie zdezelowanym dżipem, w kierunku wybrzeża. Błękitne niebo, słońce i podwyższony poziom adrenaliny, wywołany odkrywaniem nowego dla nas lądu, towarzyszyły nam w ciągu całej trasy.
Mijając dużą statuę z podobizną Matki Teresy z Kalkuty, zostawiliśmy ją po prawej stronie. Ciekawe, że nie każdy wie, że ta błogosławiona Kościoła katolickiego urodziła się w Skopje, w ówczesnej Albanii, dziś należącej do Macedonii. Swoje kroki życia skierowała do Indii, gdzie jako Misjonarka Miłości, do końca życia zajmowała się ubogimi. Dzisiejsi Albańczycy, choć chyba najbardziej zateizowani w Europie, właśnie lotnisko nazwali jej imieniem.
Mijając zabudowania podmiejskie Tirany, oglądając jeżdżące na tej samej ulicy dwukółki z osiołkami i najnowsze mercedesy, wymijając "bezpańskie" krowy, wałęsające się i odpoczywające na dziurawym asfalcie oraz gaje oliwne, kierujemy się w góry, by po kilku godzinach, przeciąć wzniesienia i napawać się widokami łańcuchów górskich wchodzących w objęcia morza jońskiego.
Zarówno Morze Adriatyckie, jak i Jońskie stykają się z lądem Albanii na długości wybrzeża wynoszącej 362 km. Od granicy z Czarnogórą, aż do Zatoki Vlora, plaże wybrzeża muskają fale Adriatyku. Od Zatoki swe panowanie zaznacza Morze Jońskie, a linia wybrzeża, aż po Grecję, jest bardzo poszarpana, ze skalistymi i często urokliwymi zatoczkami oraz stromymi wzniesieniami. Właśnie w tych zatoczkach mamy zamiar nurkować, zanurzając się w podwodne tajemnice tej części Świata.
Podróż trwa długo ponad 8 godzin i wieczorem docieramy wreszcie do Saranda, na południowym zachodzie państwa, gdzie Marcin kwateruje nas w hotelu. Po rozpakowaniu pragniemy jak najszybciej napełnić puste żołądki, smakując tutejszej kuchni i popijając czerwonym winem. Już po kilkunastu minutach siedzimy w jednej z poleconych restauracyjek i zamawiamy albańskie specjały w postaci jagnięciny. W czasie łamania pierwszych lodów, rozmawiamy o naszych oczekiwaniach nurkowych i lądowych. Już na początku okazuje się, że pakiet nurkowy (10 zanurzeń) nie jest wcale taki tani, jakby się wydawało. Na szczęście, wyżywienie i zakupy żywności należą do jednych z najtańszych w Europie.
Rano wyruszamy do pobliskiego, polskiego centrum nurkowego. Wędrujemy tak dobre 15 minut każdego dnia. Nie jesteśmy zadowoleni z tego powodu, szczególnie frustruje nas pieszy powrót po wyczerpujących nurkowaniach. Niestety w roku 2010 administracja urzędnicza zabroniła używania łodzi, a zanurzenia były możliwe tylko z plaży.
Po sklarowaniu i sprawdzeniu sprzętu, Marcin omawia pierwsze zanurzenie. Wraz z Robertem mamy na sobie mokre pianki bez ocieplaczy. Temperatura powietrza wynosi 26 st. C, a my "grubsi" o sprzęt, musimy przejść od centrum, do kamienistej plaży, gdzie założymy płetwy i rozpoczniemy nasze pierwsze w życiu spotkanie z głębinami Morza Jońskiego.
Po założeniu płetw i masek płyniemy kawałek po powierzchni spokojnego morza, by po chwili rozpocząć zanurzenie. Nabieramy głębokości. Widząc "mleko" mamy nadzieje na lepszą widoczność poniżej 20 m głębokości. Przez chwilę podziwiamy liliowca, którego jednak żegnamy skupiając się na wraku, który jest naszym celem. Początkowe 22 st. C przy powierzchni, niżej zamieniają się w 18 st. C. Widoczność bardzo nieprzewidywalna od 2 do 10 m. Gdy robi się "mgła" gubimy przewodnika (lub odwrotnie). Po chwili spokojnego poszukiwania zaczynamy wypłycać i na przystanku bezpieczeństwa spotykamy się znowu.
Drugie zanurzenie jest przyjemniejsze. Po pierwsze nurkujemy płycej przy lepszej wizurze i po drugie, tym razem osiągamy cel - wrak włoskiego drabinowca. Tym razem schodzimy we czwórkę, jest z nami jeszcze Antek. Chwile płyniemy po powierzchni. Schodzimy szybko na 10 m i od razu zauważamy, niegdyś dostojnego kolosa wraku statku o długości 110 m. Został zatopiony u schyłku II wojny światowej przez Niemców. Spoczywa teraz, zagarnięty przez morze, na głębokości niecałych 20 m. Leży na lewym boku, a duża śruba sterczy dobrze widoczna. Penetrujemy łatwo dostępne ładownie. Przyglądamy się też maszynowni. Napotykamy combery, zwane okoniami morskimi, a także ryby z rodziny wargaczowatych. Niedaleko zahaczonej, starej sieci rybackiej, nieźle prezentują się też wieloszczety.
Po pieszym powrocie do hotelu "Star", prysznicu i odpoczynku, wychodzimy na wieczorne eskapady kulinarne. Zafascynowani tutejszymi sałatkami "greckimi" z owczą fetą, pachnącymi pomidorami i sałatą, łechtamy podniebienia odrobina tutejszego wina. Promenada wzdłuż wybrzeża Saranda ciągnie się przez większą część miasta. Tutejsi handlarze stoją co kawałek z prowizorycznymi stolikami pełnymi drobiazgów. Są też większe stoiska z tym, co u nas skończyło się ładnych parę lat temu - z rosyjskimi gadżetami.
Kolejny dzień to śniadanie w tutejszej "śniadaniowni" (cos w stylu piekarni z ciastem z nadzieniem). Jest to większy kiosk, w którym można się zaopatrzyć w BUREK (czyt. byrek), czyli "placek-ciasto" zaopatrzone jedno z możliwych nadzień: mięso, ser, cebulę, szpinak lub ryż. Do tego zmawia się ichni jogurt, rozcieńczony wodą i bardzo słony w smaku. Raz z Robertem spróbowaliśmy tego koziego napoju. Pełni obaw o rewolucję jelitową, poszliśmy na kolejne nurki i na szczęście nic nam nie było.
Tym razem jedziemy na południe, w stronę Butrintu. Z otaczających wzgórz wyłania się przyjemna zatoczka. Wpierw nurkujemy po lewej stronie. Miejsce nazywa się Monastiri. Szybko schodzimy pod wodę i trzymamy się tuz nad pofałdowanym dnem. Podziwiamy ukształtowanie terenu, pełne jeżowców i ukwiałów. Gdzie niegdzie napotykamy pozornie zastygłe skorpeny i ławice drobnych rybek. Po prawie godzinie i przekroczeniu 20 metrów wychodzimy z morza, walcząc z falowaniem.
W przerwie pojawiają się właściciele tawerny i serwują nam, na tarasie z pięknym widokiem na morze, wspaniałą sałatkę, a wino zastępuje cola.
Drugie zanurzenie, to penetracja prawej strony zatoki. W między czasie wiatr wzmaga na sile i wejście jest o wiele trudniejsze niż przed dwoma godzinami. Fale mają już grzywy. Widoczność pod woda się pogarsza, a my mamy odnaleźć wejście do podwodnej jaskini. Schodzimy w końcu na kilkanaście metrów głębokości. Wreszcie łatwiej i spokojniej, zawieszeni w toni szukamy naszej jaskini. Niestety spotyka nas fiasko i z "jękiem zawodu" wynurzamy się, by po nierównej walce wygramolić się na plażę.
Odpoczywamy pakując wóz i po chwili jedziemy jeszcze dalej na południe, by przejechać przez kanał VIVARI, łączący jezioro Butrint (hodowle omułków) z cieśniną Korfu. Parkujemy w wiosce i wchodzimy na 300 metrowe wzniesienie, nie oznakowane i usłane nagimi skałami, jakby porozrzucanymi wszędzie nierównomiernie przez jakiegoś olbrzyma. Wzniesienie, które między 8 a 9 wiekiem przed Chrystusem wieńczyła niegdyś twierdza ?UKE AITOI. Teraz pozostały tylko resztki murów, które zarysowują się dopiero po wejściu na szczyt. Podziwiamy przepiękna perspektywę gór schodzących do morza, malutkich wiosek i niedalekiej Grecji.
Przejeżdżamy kawałek kierując się już na Saranda, by zwiedzić starożytne ruiny miasta i twierdzy Butrint, sprzed 2500 lat. To starożytne miasto, otoczone z 3 stron wodą jest jednym z najciekawszych stanowisk archeologicznym w tym rejonie. Usłyszałem też, że można je śmiało porównywać z ruinami greckimi.
Wg prowadzonych badań, pod koniec epoki brązu, w XII wieku przed Chrystusem, istniała tu mała osada rybacka, która w kolejnych latach stała się ważnym portem i szlakiem handlowym na drodze w kierunku Adriatyku. Buthroton stał się kolonią Hellenów, którzy właśnie tak ją nazywali. W około IV wieku BC* powstaje tu sanktuarium Asklepiosa, a około 380 roku BC miasto zostaje otoczone murem. W 228 r BC staje się protektoratem rzymskim. Już na początku I wieku zostaje tu zbudowany akwedukt, a obszar, jakie zajmuje miasto zostaje powiększony i otoczony murami. Butrint mimo trzęsienia ziemi w III wieku przetrwał do końca starożytności, a w VI wieku zostaje tu wybudowana bazylika i baptysterium.
Obchodzimy wszystkie te pozostałości, przyglądamy się murom, widzimy termy ? łaźnie rzymskie, dochodzimy też do Agory ? głównego placu w miastach helleńskich. Jest tu świetnie zachowany amfiteatr. Stąd dochodzimy do ?pałacu biskupiego?, by po chwili znaleźć się w baptysterium, które było drugim co do największych w Cesarstwie Bizantyjskim. W środku Sali znajdowała się chrzcielnica w kształcie krzyża, otoczona dwoma rzędami, po osiem granitowych kolumn każda, podłogę zdobiła zaś mozaika. Idziemy dalej wśród drzew laurowych. Mijamy różne bramy lub ich fragmenty i docieramy do charakterystycznej, na której widnieje relief przedstawiający lwa pożerającego głowę byka. Wreszcie wchodzimy na sam szczyt wzniesienia. Tu znajduje się Akropol. Stojąc na najstarszych murach (VII-V wiek BC) wzniesienia napawamy się widokami na jezioro Butrint, kanał Vivari i Agorę. Po sesji zdjęciowej, porządnie zmęczeni, schodzimy do samochodu i wracamy do bazy. Po 15 minutach marszu docieramy do hotelu, który już po 30 minutach opuszczamy. Jesteśmy przecież głodni.
Znów wita nas słoneczny poranek. Idziemy na burek. Codziennie ?badamy? nowe nadzienie, ale popijamy sokiem z brzoskwiń. Jeszcze tylko kawa w pobliskim barze i wędrujemy do bazy. Dziś mamy w planie 3 zanurzenia. Jedziemy do Porto Palermo, kilkadziesiąt km na północ. Samochód wspina się na wzgórza, a my chłoniemy bezkres morza jońskiego i zanurzone w nim góry. Dojeżdżamy do zatoki, z której wychodzi cypel zakończony niewielkim wzniesieniem, uwieńczonym zamkiem warownym. Właśnie tu Ali Pasha wybudował w XIX wieku twierdzę Tepelene. Jeszcze 15 lat temu, był to zamknięty teren wojskowy, teraz dawne budynki straszą oknami bez szyb. Tutejsza ludność suszy w nich szałwię. Nurkujemy po obu stronach cypla.
Zanurzamy się wpierw po prawej stronie i po osiągnięciu 20 m głębokości dopływamy do dużej jaskini, jakby dwu-komorowej. W niej Marcin pokazuje nam śliczne fioletowe ukwiały. Wracając przyglądam się dziwnie układającym się poziomo skałom. Bliższe badania ?organo-leptyczne? odkrywają przed nami wielkie składowisko porzuconej amunicji. Czas posklejał je w większe bloki i upodobnił kolorem do skał. W szczelinach pomiędzy nabojami miejsce na schronienie znalazły małe rybki.
W przerwie zjadamy wspaniałą albańska sałatkę i zanurzamy się z lewej strony cypla. Pomiędzy półkami skalnymi znajduję granat ręczny, a Robert pocisk artyleryjski. Schodząc w sumie na prawie 30 m oglądamy skorpeny, meduzy, flądry i wiele drobnych ryb.
Zaraz po wynurzeniu zwiedzamy dziewiętnastowieczną twierdzę Ali Pashy.
Na 3 nurkowanie podjeżdżamy kawałek do miejsca Gurre Pakripe. Schodzimy płytko, nie przekraczając 10 m. Mamy najlepszą dotąd widoczność, sięgającą 30 m. Nurkowanie to zaliczam do jednego z najlepszych w Albanii. Najpierw wpływamy do maleńkiej jaskini, gdzie aby zobaczyć zjawisko halo kliny ? mieszania się wody słodkiej ze słoną, trzeba się prawie czołgać po piaszczystym dnie. Warto zobaczyć jak źródło wybija ze skał wprost w objęcia morza. Podniesienie głowy ponad granicę mieszania skutkuje wyraźną zmianą temperatury na niską.
W dalszej części nurkowania penetrujemy skały i rozpadliny, wędrujemy wzrokiem po prawie pionowych ściankach biegnących daleko ponad taflę akwenu. Spotykamy 2 ośmiornice, z których jedna pozwala nam na dłuższą obserwację. Znów są skorpeny i ukwiały, a w drodze powrotnej przypatrujemy się polującym jaszczurnikom.
Dziś zapodajemy sobie na kolację rybę i oczywiście sałatkę. Popijamy wyjątkowo piwem i colą. Ciepła noc, gwar na deptaku zaspokojony głód odprowadzają nas w końcu do hotelu.
Po standardowym śniadaniu i podejściu do Centrum nurkowego jedziemy na pierwsze zanurzenie do Zabel Koralesht. Organizatorzy nurkowań miejsce to nazywają rafą. Przeczekujemy dłuższą chwilę obserwując dwa kutry rybackie, wlokące za sobą sieci. Z akwalungami na plecach schodzimy do wody, gdy statki oddalają się na bezpieczna odległość.
Schodząc na głębokość 32 metrów obserwujemy rafę porośniętą koralami miękkimi i gąbkami. Słaba wizura (5-10m) i zimne 15 st. C rekompensują napotkane ślimaki. Jest ich prawie 20 sztuk, a w największym skupisku 5 na jednej gąbce. Obserwujemy je i pływamy przy lekkim prądzie kilkadziesiąt minut. W końcu po przystanku bezpieczeństwa wynurzamy się i wychodzimy by się przebrać.
Czekają nas jeszcze dwa zanurzenia. Tym czasem odpoczywamy w cichej zatoczce. Obok nas stoi zardzewiały i porzucony dłuższy już czas spychacz. W pewnym momencie spod łyżki wychodzą dwie jaskrawo zielone jaszczurki. Niepewnie sprawdzają najbliższą okolicę. Cichutko i powoli podchodzimy jak najbliżej, by je sfotografować.
Odjeżdżamy do kolejnej, ostatniej już zatoki, w której chcemy zanurkować dwukrotnie. Potocznie Polacy miejsce to nazywają syrenkami. Schodzimy w Shtepi e Sirene, gdzie podziwiamy łuk skalny oraz grotę, w której można się wynurzyć. Zauważamy w niej nietoperza, spokojnie czekającego na noc. Spostrzegamy też między innymi kraby, żółto-zielone ślimaki, skorpeny i masę drobnicy.
W trakcie drugiego zanurzenia powtarzamy część obiektów podwodnych. Penetrujemy półki skalne i napotykamy wieloszczety przemierzające kolejne centymetry skał. Gdy tylko znajdujemy się zbyt blisko ich zdaniem, stawiają jadowite białe igiełki. Znów są też ślimaki.
Po powrocie i prysznicu wychodzimy "w miasto". Robimy drobne zakupy i szukamy kolejnej knajpki, aby zjeść ostatnią kolację w Saranda. Tu rozliczmy się z bazą nurkową.
Budzimy się później niż zwykle. Wyjazd z tego uroczego miasta mamy około 12-ej. Spokojnie idziemy na burek z sokiem brzoskwiniowym bez konserwantów i spoczywamy na łyk kawy w pobliskim barze. Z kawą trzeba uważać, bo tubylcy piją ja po turecku z mlekiem i strasznie przesłodzoną. Mało jest miejsc, gdzie można się napić takiej z ekspresu. Śmiesznie wygląda obserwowana osoba, która przyzwyczajona do gorzkiego trunku z kofeiną, kosztuje pierwszy łyk, tutejszej cukrowej kawy? Na przykład ja?
Wracamy do hotelu, by się do końca spakować i ze stoickim spokojem i półtora godzinnym spóźnieniem, wyruszmy do Tirany. Wybieramy inną drogę, przez ląd. Okazuje się lepsza nawierzchniowo i nieco krótsza. Jednak krowy i tu zdają się zachowywać jak w Indiach.
Po drodze zjeżdżamy do mijanego Parku Narodowego, w którym znajduje się Blue eye. Jest to krystalicznie czyste źródło, wybijające z ziemi, z głębokości ponoć 50 m i tworzące rzekę. Woda ma temperaturę 10 st. C i również tu jest organizowane nurkowanie, za dopłatą oczywiście. Po krótkim postoju jedziemy dalej wspinając się na szczyty gór, przez które musimy przejechać. Kierowcą jest właściciel firemki, która świadczy usługi transportu i wycieczek z przewodnikiem. Zna bardzo dobrze angielski więc opowiada nam o wszystkim, co widzimy. Umawiamy się też nazajutrz na taka wycieczkę po stolicy Albanii, samolot mamy dopiero po południu.
Na lunch zatrzymujemy się w knajpie "Zimna woda". Jest usytuowana przy górskim zboczu i dostosowana do wodospadu, którego woda przelewa się na jednaj ze ścian restauracji. Nawet w menu jest do zamówienia woda źródlana, którą kelner czerpie bezpośrednio do dzbana i stawia go na stole. Taka wodę między innymi zamawiamy. Wokół stoją sprzedawcy z miodem. Hodowla pszczół jest tu częsta, a te pożyteczne owady maja w bród nektaru kwiatów porastających zbocza. W słojach są nawet kawałki plastrów miodu.
Do Tirany dojeżdżamy na 20.00. Mamy mały apartament z kuchnią, zlokalizowany blisko centrum, w zwykłym albańskim bloku. Po wypakowaniu się idziemy pochodzić po ulicach tego największego miasta Albanii. Kupujemy owoce i lądujemy w jednej z knajp "Villa 135". Dość późno idziemy spać.
Następnego dnia rano wstajemy dość wcześnie. Pakujemy się, ale wyjazd na zwiedzanie mamy dopiero o 9.00, więc wychodzimy na poszukiwania strawy na śniadanie. W pobliskim barze, zaopatrzeni w przed chwilą kupione paluchy i pachnące rogale, zamawiamy kawę.
Tym razem punktualnie pakujemy się do wozu i zaczynamy nasze zwiedzanie Tirany. Jest to dość młoda aglomeracja, założona na początku XVII wieku, która swój rozkwit w postaci wyglądu stolicy państwa, zawdzięcza wpływom włoskim i ich urbanistom. Przywódcy albańscy za główny atut uważali położenie geograficzne miasta, zlokalizowanego mniej więcej po środku nowo powstałego państwa. Tirana stała się stolicą dopiero w 1920 roku. Jest nią zatem dopiero 80 lat. Jeździmy po ruchliwych i głośnych ulicach miasta. Przejeżdżamy przez główny plac Skanderbega, który ma niebawem zostać wyłączony w większej części z ruchu kołowego. Oglądamy gmach opery i Narodowego Muzeum Historycznego. W uliczkach i skwerach pełno tu barów, kafejek i restauracji. Uwagę przykuwają też pomalowane bloki. Pytając przewodnika, dowiadujemy się, że od kiedy burmistrzem Tirany został artysta i były minister kultury, zainicjował on malowanie obskurnie wyglądających budynków śmiałymi kolorami i wzorami, które nie jednego mogą szokować. Część mieszkańców skarży się, że miasto wygląda jak cyrk.
Przewodnik zabiera nas na dach budynku ichniego centrum biznesu. Znajduje się tu restauracja i w ramach opłaty za wycieczkę dostajemy dobrą kawę i ciasto. Ciekawostka jest, że restauracje obraca się wokół własnej osi, a przez to nie ruszając się z miejsca obserwujemy panoramę Tirany z każdej strony. Stąd jedziemy na pchli targ. Tu wyczuwamy powiew komunizmu. Handlarze zalegają na ulicach, a ich ladami są koce i plandeki. Można tu zakupić wszystko, od sztucznej szczęki, przez monety i medale oraz książki z wizerunkiem Stalina, czy Lenina, przez radio Wilga (!), po krucyfiksy, oraz podobizny Matki Teresy z Kalkuty.
Stąd jedziemy już prosto na lotnisko. Żegnamy się i szybko odprawiamy. Samolot z przesiadką w Wiedniu szczęśliwie dostarcza nas do Berlina, skąd po 3 godzinach meldujemy się w naszych domach.
Do tej pory, gdy jem sałatkę z fetą, wspomnieniami powracam do pełnej kontrastów Albanii, gdzie dobrze karmią, a w wodzie nie ma tłoku, gdzie śmieci zalegają plaże, trawniki i morze, gdzie ludzie zachłysnęli się wolnością, a wieloletnia walka z religią wyzwoliła totalną obojętność, tak grekokatolików jak i muzułmanów, gdzie wciąż jeszcze można spotkać ludzi z niedźwiedziem na smyczy, a osły, krowy i kozy pasą się bez żadnej kontroli, czy uwięzi.
*BC - przed Chrystusem
Wojciech Zgoła 2010-12-01
Tagi: albania