Wczesnym lipcowym rankiem 2011 roku zakończyliśmy naszą wizytę w Czarnogórze. Teraz jechaliśmy już w stronę Polski, jednak kilka dni mieliśmy jeszcze "powakacjować" w Słowenii. Dłuższa przerwa w trasie wypadła rozmyślnie na wąziutkim skrawku wybrzeża Adriatyku, stanowiącego część Morza Śródziemnego, mianowicie w Bośni i Hercegowinie. Wraz z dwoma synami włożyliśmy ABC i snorklowaliśmy. Skaliste dno, szybko schodziło głębiej, a widoczność sięgała maksymalnie 2-3 metrów. Schodząc na 5-7 metrów znaleźliśmy wrak zielonej łodzi rybackiej. Widzieliśmy trochę malutkich rybek i opony, a po kilkudziesięciu minutach wyszliśmy z wody, przepłukaliśmy gardła słodkimi napojami i ruszyliśmy do naszej Słowenii.
Mając do dyspozycji tylko 2 dni nurkowe, po zakwaterowaniu w marinie, podjechałem do jednego z centrów nurkowych, znalezionego dużo wcześniej w necie. Problemem stało się zaparkowanie auta. Dosłownie wszystkie miejsca były zajęte. Telefonicznie dowiedziałem się, że mogę na czas wyładowania sprzętu dojechać na jeden z parkingów strzeżonych, a oni dadzą mi potem bilecik uprawniający do darmowego przejazdu. Po standardowym sprawdzeniu certyfikatów i ubezpieczenia umówiłem się na pierwsze zanurzenie. Przeniosłem sprzęt nad wodę, bo baza składała się z dwóch punktów. Jeden funkcjonował jako biuro i sklep nurkowy, a drugi znajdował się jakieś 50 m dalej i do tego nad samym morzem w przystani. Tu pracował kompresor i niektórzy przymierzali pianki, czy jackety.
Dość sprawnie popłynęliśmy w końcu porządnym ribem na nasze miejsce, które nazwali "Fiesa". W jednej z zatoczek, w odległości 200 m od brzegu wskoczyliśmy po briefingu do wody. Głębokość maksymalna dochodziła do 11 m. Penetrowaliśmy skaliste dno, które pełne było zakamarków. Od razu pomyślałem o nocnym zanurzeniu, które w podobnym miejscu pokazałoby zapewne mnogość życia skorupiaków i głowonogów. Tym czasem nikt się mną nie przejmował i pływałem raczej sam niż z kimś. Utrzymując najbliższych nurków w zasięgu wzroku, przy niezłej widoczności sięgającej 15 m, odkrywałem tajemnice słoweńskiego Adriatyku. Towarzyszyły mi małe ławice drobnych ryb, znalazłem kilka krabów oczekujących zachodu słońca, ukwiały, a nawet malutką murenę.
Szczerze mówiąc byłem średnio zadowolony. Życia było mało i miejsce takie sobie. Porozmawiałem z Jernejem, naszym przewodnikiem, o innych miejscach nurkowych. Następnego dnia mieliśmy popłynąć na nurkowanie wrakowe, a prócz tego zaproponował nurkowanie nocne.
Tymczasem wróciłem do Mariny. Rodzinka korzystała w tym czasie z ogólnodostępnego basenu. Słowenia zaskoczyła nas. Określiłbym Portoroż miasteczkiem z czystością i porządkiem niemieckim oraz atmosferą włosko-hiszpańską. Na ulicach przestrzeganie dozwolonej prędkości, parkowanie w odpowiednich miejscach, brak graffiti, poprzyklejanych gum do żucia, czy petów, a w pubach i knajpach entuzjazm, przychylność i luzik. Minusem jest drożyzna. Słowenia bardzo szybko wprowadziła Euro. Stało się to już 1 stycznia 2007 roku. Ceny poszybowały i są minimalnie wyższe niż w Chorwacji, za wyjątkiem paliwa, które o dziwo było najtańsze po drodze. Kto szuka znajduje, a zagłębiając się w miasto i szukając tamtejszych marketów dyskontowych, znaleźliśmy i takie z przystępnymi cenami za podstawowe produkty spożywcze.
Wieczorem zjawiłem się znów w centrum i wraz z pozostałymi nurkami zacząłem przygotowywać się do nocnego zanurzenia. Nurkowaliśmy przy przystani, na tzw. "home reef". Przygoda z Adriatykiem nocą okazała się fantastycznym przeżyciem. Wchodziliśmy w ośmiu po 4 pary. Nurkowałem właśnie z Jernejem, który testował jakąś ogromną latarkę, która była reflektorem o wielkiej mocy i z zerową pływalnością. Dzięki temu widzieliśmy więcej, a tutejsze wody okazały się bardzo ruchliwe, ich mieszkańcy byli właśnie w trakcie kolacji, którą wpierw musieli zdobyć. Bardzo dużo krabów, różnych gatunków przebiegało to z jednej, to z drugiej strony. Niektóre jak najbardziej nadawały się na nasze, ludzkie talerze. Gdy zbliżałem się do nich za bardzo, walecznie unosiły szczypce i cofały się gotowe ich użyć w każdej chwili. Obserwowałem mięsiste rozgwiazdy, jeżowce i różne ryby. W pewnym momencie w toni pojawiła się spora meduza. Podpływając do niej okazało się, że malutkie rybki wpływają do niej. W świetle latarek wyglądała momentami jak mini kometa. Po chwili widoczność na poziomie 10 metrów zaczęła się drastycznie zmniejszać. Do meduzy zdążyła podpłynąć już cała ósemka, więc zarządziliśmy odwrót, by jeszcze ostatnie minuty pod wodą spędzić z krabami.
Następnego dnia, znów świeciło upalne lipcowe słońce. Ranek był rześki i przyjemny. W końcu Słowenia to w 90% góry i pagórki powyżej 300 m n.p.m. Dojechałem do bazy nurkowej i zapakowani do łodzi ruszyliśmy w morze, by po kilkudziesięciu minutach dopłynąć do miejsca nazwanego od spoczywającego na dnie wraku "Maona Rossa". Było nas siedmioro, ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, z Węgier, Rosji i prócz mnie, jeszcze ze Słowenii. Briefing był konkretny. Schodzimy po linie opustowej, możemy spotkać lekki prąd, który poniżej 15 metra słabnie. Wrak leży na piasku, na głębokości 23-24 metrów. Od 17 m zdarza się, że nagle spada widoczność nawet do 1 metra. Na twarzach niektórych nurków widzę poważne zakłopotanie. Wraz z przewodnikiem prowadzimy siódemkę. Mam najwyższe po nim uprawnienia, więc przewodnik mówi mi, że w razie czego zostanę na przodzie, a on podpłynie pomóc lub sprawdzić, co się dzieje. Wszyscy pozostali są nurkami zaawansowanymi na poziomie AOWD różnych organizacji. Wskakujemy w końcu do wody i opadamy. Początkowa widoczność 10 metrów na 17 metrze maleje. Dotykamy prawej burty wraku i po "okejkach" płyniemy wzdłuż burty, mając ją po lewej. Widoczność sięga 1 metra. W pewnym momencie odwracam głowę i nie widzę nikogo. Czekam 10 sekund i wracam. Okazuje się, że wszyscy zgromadzeni przy linie pokazują, że nie chcą już nurkować. Minęło zaledwie 8 minut od zanurzenia. Przewodnik pyta mnie, a ja grzecznie pokazuję, że chcę zostać i kontynuować nurkowanie. Płynę wzdłuż wraku, opadam na 22 metry, by sprawdzić, czy może głębiej poprawia się wizura. Niestety nie i decyduję się na powrót na mniej więcej 17 metr, tu mam przed sobą pokład. Zaczynam "zwiedzanie". Maona Rossa leży tu od 1945 roku. Wrak ma 36 metrów długości. Zatonął u schyłku II Wojny Światowej, bo nieopatrznie trafił na minę. Pojedyncze ryby przepływają koło mnie. Widoczność po chwili znacznie się poprawia i wynosi teraz od 3 do 5 metrów. Mieszka tu ponoć ładny konger, ale nie zostajemy sobie przedstawieni, za to napotykam nagoskrzelnego ślimaka Flabellina affinis, które mogą mieć różne ubarwienie. Ten jest soczyście fioletowy i ma około 5 cm. Opływam wrak i docieram do opustuwki. Kontrolując szybkość wynurzania docieram na piąty metr, gdzie robię przystanek bezpieczeństwa. W końcu wynurzam się i dopływam do naszej łodzi.
Ostatnie zanurzenie odbywamy w płytkich wodach zatoki. Miejsce nazywa się Piran Church i znajduje się w malowniczo położonym miejscu, tuż obok zabudowanego cypla. Nie przekraczając 13 m głębokości nurkujemy wśród skał i kamieni. Jest dużo mięczaków, ale przede wszystkim są największe małże Morza Śródziemnego, dorastające do 1,2 m, mianowicie szołdry (lac. Pinna nobilis). Spotykamy wargaczowate, barweny i ławice roślinożernych ryb Sarpa salpa, a także powszechne w całym basenie Morza Śródziemnego Chromisy kasztanowe (lac. Chromis chromis).
Rozliczając się z bazą rozmawiam o innych miejscach nurkowych. Jest tu jeszcze jeden, warty obejrzenia wrak, który znajduje się jednak trochę dalej i trzeba zebrać odpowiednią ilość osób, by wybrać się tam na pół dnia. Dowiaduje się też, że obecnie (lato 2011) panują tu rewelacyjne, bardzo rzadko spotykane, warunki dotyczące widoczności. Generalnie o tej porze roku jest tu od 5 do 8 metrów, a obecnie widoczność pod wodą sięga 15 m.
Następnego dnia rano wyjeżdżamy już do Polski. Czeka nas "parę" kilometrów drogi.
Słowenia to takie miejsce, które mijamy jadąc do Chorwacji. Bardzo się jednak cieszę, że udało mi się tak zaplanować trasę, by zanurzyć się w tym adriatyckim zakątku dzisiejszej Unii Europejskiej.
Wojciech Zgoła 2012-03-10
Tagi: słowenia