Powrót do "komuny", czyli państwa rządzonego totalitarnym systemem socjalistycznym wcale nie poprawia nastroju. Dobrze pamiętam koniec lat 70-tych i lata 80-te minionego wieku. Spokojnie, nie będę zanudzać tamtymi wspomnieniami ani moich około-równolatków, ani młodzieży, dla której czasy te są ponoć prehistorią.
Jednak, aby dobrze zobaczyć i próbować zrozumieć Kubę, trzeba wspomnieć o socjalizmie, który wciąż jeszcze dominuje pośród mieszkańców tego wyspiarskiego kraju. Widać to na pierwszy rzut oka: zaniedbane kamienice, bieda, smród, brud i ubóstwo, a do tego Kubańczycy są smutni, czemu ja wcale się nie dziwię.
Oczywiście tubylcy w rozmowach z cudzoziemcami wychwalają Fidela, Che Guevarę i wspaniałą rewolucję, która "wyzwoliła" Kubańczyków spod jarzma amerykańskiego i krajów "zachodnich". Owa rewolucja dała im wszystko, świetne zdrowie, zlikwidowała analfabetyzm, itp. itd.
Jaka jest prawda? Kubańczycy żyją na kartki, mogą kupić w specjalnych sklepach ryż, mąkę, czy pół kurczaka na miesiąc. Nie wolno im hodować (mieć) krów, bydła. Tylko specjalne gospodarstwa pod czujnym okiem państwa bydło takie hodują i odstawiają. Jest to ściśle reglamentowane. Kontrola internetu, kontrola słowa pisanego i mówionego, i telewizyjnego. Paliwo tylko na kartki i to z limitami. Dobra pensja to 35 euro na miesiąc.
Nie było krótko...
Taki kraj postanowiłem odwiedzić. Namówiłem Roberta, mojego nurkowego przyjaciela, abyśmy razem się tam wybrali. Od lat staram się samodzielnie organizować swoje eskapady. Tym razem jednak, niestety, wybraliśmy się z jednym z centrów nurkowych, co mówiąc oględnie, okazało się niezbyt dobrym pomysłem.
Pierwszy problem pojawił się na 3 dni przed odlotem, bo dostaliśmy swoje elektroniczne bilety, z których wynikało, że (uwaga!) musimy dojechać sobie do Berlina, dalej lecimy do Moskwy, tu "odpoczywamy" 11 i pół godziny (!), by odlecieć do Havany. Podróż z Poznania do Havany trwała zatem ponad 35 godzin. Uwaga - w jedną stronę!
W każdym razie jeśli wybieracie się z wizytą do Castro wybierzcie podróż przez Paryż lub Amsterdam. Zaoszczędzicie pół doby minimum i drugie tyle przy powrocie.
Kubańskie lotnisko...
Gdy wreszcie dolecieliśmy zmęczeni, spoceni i niezbyt weseli, stłoczono nas w holu, w którym nie działała klimatyzacja. Ustawiono nas w kilku kolejkach do punktów, gdzie miano nas odprawić. Ludzi przybywało, robiło się ciasno, a w tłumie chodzili funkcjonariusze czujnie przyglądając się gawiedzi. Czasem kogoś wyławiali i odprowadzali na stronę, nie wiadomo dlaczego. Trwało to ponad 40 minut. Zrobiło się bardzo nieciekawie jeśli chodzi o samopoczucie. W końcu się zlitowali i zaczęli odprawiać.
Gdy z nutką nadziei dotarliśmy do miejsca odbioru bagaży, czar szybko prysł. W oczekiwaniu na swoje torby spędziliśmy kolejne 2 godziny. Wreszcie, po jeszcze jednej kontroli, wydostaliśmy się na zewnątrz. Okazało się, że na Kubie nie można płacić inną walutą niż ich specjalnym (wg. nich wymienialnym - ale tylko na Kubie!) peso. Niedowierzając oficjalnym namowom i mając własne doświadczenie wymieniliśmy tylko nieznaczną część gotówki. O bankomatach generalnie warto zapomnieć. Widziałem w Havanie, ale akurat nie działały. W innych miasteczkach, resortach itp. bankomatów nie ma.
Dotarliśmy około północy i zanim odebraliśmy klucz od pokoju zamówiliśmy pierwsze drinki a'la Cubana. Smakowały wybornie.
Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do naszego pierwszego dłuższego przystanku nurkowego. Po drodze zwiedzaliśmy fermę krokodyli. Malutka, ale krokodyle były, a w pobliskim barze serwowano mięso krokodyla z grilla. We trzech, wraz z poznanym Dominikiem, zamówiliśmy 3 porcje. Mięso i sałatka warzywna na bazie pomidorów i ogórków. Całkiem smaczne białe mięso. Kubański przewodnik powiedział żebyśmy nic nie zamawiali, bo nie ma czasu, a później będzie możliwość przyjechania tu jeszcze raz w ramach wycieczki fakultatywnej. Dobrze, że zrobiliśmy, jak zrobiliśmy, bo takowej szansy już więcej nie było, a gdyby się pojawiła, to już za dodatkową opłatą.
Playa Giron
W każdym razie wieczór to zameldowanie się w resorcie wczesno gierkowskim. Dostaliśmy domek oddalony o 10 minut drogi od centrum rozłożystego kompleksu. Dwie osobne sypialnie, skromniutka łazienka i living room. Średnio czysto, ale są zasłony i najważniejsze ? jest klimatyzacja. Ciekawie zrobiona. W murze wycięto gumówką prostokątne dziury, w które wstawiono klimatyzatory. Powstałe szpary spokojnie mogły przemieszczać myszy, jaszczurki i wszelkie inne robactwo. Zapowiadało się ciekawie i egzotycznie.
Po zapaleniu świateł i zasłonięciu okien zaczęliśmy wybijać komary:
- mam 4 trupy - krzyknął Robert
- ja 3
- kolejne 2
Najgorsze, że po chwili przybywały nowe moskity, rządne naszej polskiej krwi. Dogłębnie oglądając w końcu domek znaleźliśmy przyczynę, mianowicie zerwaną częściowo siatkę zewnętrzną, bo w oknach były siatki przeciw komarom. W sumie i tak trafiliśmy dobrze, bo przynajmniej mieliśmy ciepłą wodę w prysznicu i sprawną spłuczkę w kibelku.
W resorcie jeszcze przed nurkowaniami
Spotkanie wieczorne i podział na grupy w tutejszym centrum nurkowym Hotelu Playa Giron przebiegał trochę nerwowo. Nikt nie sprawdzał plastików. Grupę około 20 osób podzielono na 3 mniejsze, a nas z Robertem chciano rozdzielić, bo po co dwóch dive masterów ma nurkować razem? Kolejny już "zonk" opanowaliśmy szybko, kategorycznie stawiając na wspólnym nurkowaniu partnerskim.
Samochody na Kubie
Jadąc z Havany do resortu Giron głównie przyglądałem się sławnym, kolorowym samochodom amerykańskim, których wciąż jeszcze dużo na ulicach Kuby. Tym bardziej z radością przyjęliśmy fakt, że nasza mała grupa nurkowa z Pedro, jako przewodnikiem, na pierwsze zanurzenie udała się właśnie jednym z takich zabytków. Zero pasów, zagłówków, działających klamek, wajch itd. Usiedliśmy w błękitnym chevrolecie rocznik 1951, który pomieścił 7 osób, a za sobą ciągnął jeszcze nasz sprzęt. Opony łapały jakoś przyczepność, ale chyba tylko dzięki ciężarowi naszej wspólnej masy, bo opony nie miały już w ogóle bieżnika.
Ciekawostką jest, o czym nie miałem wcześniej pojęcia, że na Kubie są cenoty. Prawdziwe dziury w ziemi wypełnione wodą, stanowiące rozległe studnie ze stalaktytami, stalagmitami, korytarzami, przewężeniami, półkami skalnymi i brakiem światła naturalnego. Cuda Natury nieożywionej. Warto wspomnieć, że nikt z nas nie miał uprawnień nurka jaskiniowego, a wycieczki w głąb cenotów były dalekie.
Aby dostać się do pierwszego o nazwie 35 Aniversario, trzeba było wejść 200 metrów w dżunglę i tu pojedynczo i ostrożnie (wąsko) wskakiwać do wody. Schodząc na 30 m głębokości i oświetlając sobie drogę płyniemy około 150 - 180 metrów w głąb. Było mało odpowiedzialnie i profesjonalnie ale dla fanatyków jaskiń i cenotów bajecznie. Mnie wystarczyły by 2 zanurzenia, resztę wolałbym spędzić w otwartym Morzu Karaibskim. Jednak byłem na wyjeździe zorganizowanym i mało co, w tej sytuacji, można było zmienić.
El Brinco jest cenotem, pod który można podjechać znacznie bliżej. Wygląda bardzo niepozornie, jak to z takimi bywa. Wskakujemy, a pod nami jest kilkadziesiąt metrów głębokości, grubo ponad 50 m. Poznajemy obie strony zalanej dziury. W jednym miejscu wynurzamy się, przewodnik prosi o zgaszenie lamp i przez chwilę przebywamy w ciszy i kompletnej ciemności. Po drodze spotykamy 2 gatunki krewetek i jakieś małe rybki.
Jedzenie
Posiłki mamy opłacone. Jemy tradycyjnie po kubańsku, tyle, że na bogato, bo codziennie są ryby, kurczak i sałatki. Czasem rzucają wołowinę w fasoli. Są opiekane banany, bataty i ziemniaki. Surówki z rzodkiewką, pomidorami, czerwoną cebulą, papryką i sałatą. Zawsze jest starta na grubo marchewka, fasola i nieciekawy chleb. Na kolację podają wino. Desery to takie nasze budynie i puddingi, czasem ciasto. Są też świeżutkie owoce ananasa i arbuzy. Wieczorkiem wreszcie możemy się wyluzować i skosztować kilka drinków.
Z cenotów do Morza Karaibskiego
Następny dzień to kolejny cenot Cueva los peces. Przypomina bardziej kamieniołom niż wcześniejsze dziury. Nie obserwuję prawie charakterystycznych nacieków i troszkę jestem już zniecierpliwiony brakiem słonego, morskiego smaku w ustach.
W czasie przerwy powierzchniowej przejeżdżamy nad lazurowe wybrzeże. Przed nami po horyzont wielka błękitna woda. Wreszcie zanurzę się w Morzu Karaibskim. Pedro zwołuje breafing. Po chwili wchodzimy do wody. Ciekawe, że biały piasek zaczyna się dopiero od linii wody. Zanurzamy się. Woda ma temperaturę 27 st. C Widoczność sięga 25 metrów (w cenotach było dobre 30 m). Rafa koralowa występuje tu w formie oaz. Płynie się nad piskiem, oaza i znów piasek, oaza i tak przez cały czas. Dopiero po przepłynięciu 200 metrów dno zaczyna opadać i wspomniane oazy łączą się w jeden konglomerat pełen kolorowych rybek. Na 12 metrach głębokości dopływamy do wraku, którego kubańczycy nie potrafią nazwać. Ma kilkadziesiąt metrów długości i leży lekko przechylony na burtę. Jest wrakiem statku średniej wielkości. Spotykamy mureny, skrzydlice, które towarzyszą nam właściwie już zawsze, tak w dzień, jak i w nocy, co jest ciekawostką, bo to ponoć nocne "marki". Są ryby z rodziny pokolcowatych, graniki koralowe, barweny i inne.
Po powrocie decydujemy się we trzech na wykupienie dodatkowego nurkowania. Zjadamy pyszny obiad i o umówionej porze wraz z Pedro, z którym bardzo dobrze się rozumieliśmy, pakujemy naszego chevroleta i jedziemy na specjalną miejscówkę, bo w tym wypadku mieliśmy prawo do decyzji. Z kilku propozycji, po zadaniu dodatkowych pytań, wybieramy El Ebano. Miejsce super. Morze jest bardziej wzburzone niż przed południem. Wskakujemy ze skarpy do wody i za chwilę wszystkimi zmysłami chłoniemy głębie morza. Najpierw penetrujemy pola koralowców, by dopłynąć do kanionu. Wpływamy do niego, a naszym oczom ukazują się jamy, mini groty i różne inne skalne zakamarki. Są langusty, najeżki i skrzydlice. W oddali towarzyszą nam spore barakudy, jedna z nich zbliża się nawet do mnie na wyciągnięcie ręki. Ma ponad metr długości i dziwnie mi się przygląda. Pewnie mierzyła mnie i oceniała. Niestety awaria migawki aparatu bardzo poważnie uszczupla moje fotograficzne dokonania. Mniej więcej na 30 pstryknięć, tylko jedno jest udane. Kanion obniża się do ponad 40 metrów głębokości, my nie przekraczamy 35 m. Wpływamy do grot i przepływamy jednym wąskim przepustem. Wyjście jest trudne i niebezpieczne, bo ostatnie 15 minut płyniemy pod prąd, którego wcześniej nie było. Jest niewielki, ale to już 3 dziś zanurzenie i jesteśmy zmęczeni.
Cygara
W drodze powrotnej z Pedrem dogadujemy sprawę zakupu "na lewo" oryginalnych cygar. Wcześniej, po przylocie, widzieliśmy ceny w Havanie. Wieczorem w naszym gierkowskim domku zjawia się sprzedawca z torbą powypychaną brudnymi papierami i gazetami. To dla zamaskowania zawartości. Dogadujemy ceny i czynimy zakupy, a na następny dzień spraszamy innych chętnych z naszej grupy. Potem do końca pobytu nie możemy się od gościa odczepić.
Wycieczka fakultatywna i długo oczekiwany obiad
Następny dzień to wycieczka fakultatywna do Cinfuegos i Trinidadu. W tej pierwszej miejscowości jesteśmy dosłownie 20 minut na jakimś głównym placu. Po wizycie papieża JP II i jego zabiegach, Fidel zezwolił na otwarcie niektórych kościołów katolickich. Jeden z takich jest w zasięgu wzroku i gdy inni idą na kawę, ja wraz z aparatem udajemy się na szybkie i pobieżne zwiedzanie placu i owego kościoła, w którym o dziwo, odnajduję polski akcent ? obraz "Jezu ufam Tobie".
Trinidad należy do perełki na Kubie. Jak piszą w przewodnikach i mówią ludzie, którzy wcześniej zwiedzali Kubę, miasto to jest najlepiej zachowanym przykładem miasta kolonialnego. Jest oczywiście zapuszczone i brudne. Mało i tylko gdzie nie gdzie odrestaurowane. Ulice brukowane, a na nich rowerowe riksze czekające na turystów. Przewodnik nie pozwala się zatrzymywać i oprowadza nas uliczkami opowiadając o dawnych czasach i dzisiejszych oficjalnych realiach.
Docieramy do restauracji, w której planowany był obiad. Możemy zamawiać do ustalonej ceny, jeśli wyjdzie drożej - trzeba dopłacić, jeśli taniej, nikt nam nie zwraca. Zamawiamy. Po 40 minutach zastanawiamy się, czy dopiero nie łowią naszych ryb, langust, czy kurczaków. Po godzinie jesteśmy podminowani. Duszno, na głodnego i czas leci. Po półtorej robimy głośne zapytania, a po 2 godzinach od zamówienia dostajemy w końcu posiłek. Po zjedzeniu dochodzi do małej sprzeczki z organizatorką i po dowiedzeniu się, gdzie jest miejsce zbiórki odchodzimy we dwóch "w miasto". Teraz próbujemy się odprężyć i uspokoić. Zaglądamy w miejsca nie turystyczne. W końcu znajdujemy knajpkę, gdzie kupujemy za całe 3 $ (okazuje się, że spokojnie można płacić dolarami amerykańskimi, a nawet euro) dużego drinka - pinaclodę, podanego w wytłoczonym ananasie. Miło rozpływa się w ustach i wędruje do żołądka. Humory się poprawiają.
Następnego dnia, ostatni raz w tym miejscu, nurkujemy w Punta Perdiz Barco na lewo, gdzie na 22 metrach leży wrak obrócony do góry dnem. Schodzimy na 35 metrów głębokości, a widoczność sięga 30 metrów. Drugie zanurzenie mamy w tym samym miejscu i płyniemy na prawo. Rafa żyje swoim morskim życiem. Są krewetki, meduzy, barakudy i inne kolorowe ryby. Pod koniec, już na głębokości kilku metrów zauważamy częściowo zakopaną w piasku płaszczkę - Levisa. Pozostajemy z nią ładnych kilka chwil.
Nurkowanie nocne
Po powrocie decydujemy się na zanurzenie nocne, dodatkowo płatne. Zbieramy się przed zachodem słońca i jedziemy asfaltem pełnym krabów. Są ich tysiące, a setki giną pod kołami z charakterystycznym klikaniem. Kosmiczny widok i odczucie. Animalsom nie polecam. Ciekawostką jest, że zwłoki są natychmiast usuwane przez pozostałe kraby oraz przez sępy.
Miejsce trafione wybornie i z nazwy - Los Cocos - i z tego, co pod wodą. Od razu po zanurzeniu spotykamy płaszczki, najeżki i mnóstwo krabów kilku gatunków. Nocne zwierzaki wychodzą na żer. Są mureny pływające w toni, są kałamarnice i bardzo duża langusta. Pełni wrażeń wracamy do naszego tymczasowego lokum, by przespać noc w towarzystwie komarów i rano wyruszyć w dalszą podróż.
Maria La Garda
Jedziemy pół dnia do Maria La Garda. Znacznie poprawia się standard i mamy klimatyzację i czyściutko. Nie ma komarów, no może pojedyncze sztuki. Tu sprawdzają nasze certyfikaty i wszystko zapisują. Początkowo mamy pływać w 2 wielkich grupach po 10 nurków. Protestujemy z Robertem na tyle, że w końcu Kubańczycy tworzą jeszcze jedną grupę dla fotografujących, przez co pływamy tylko we czterech plus przewodnik.
Teraz nurkujemy z łodzi. Wypływamy w morze i w różnych miejscach wskakujemy do wody. Dno tworzy tu ciekawą strukturę. Opada dość spokojnie, by na kilkunastu metrach przejść w pionową ścianę, która opada bardzo głęboko, ponoć do 1000 metrów. W każdym razie dna nie widać. Mamy nie przekraczać 25-30 metrów. Fauna zmienia się tu nieznacznie. Rozpoznajemy tuńczykowate, trumpfenfish, duże groupery, najeżki i barakudy. Rekiny zdarzają się niezmiernie rzadko, w stylu 1 na 2 lata. Przynajmniej tak zeznawali przewodnicy. Są też flądrowate, piękne formacje gąbek rurkowatych, ślimaki i krewetki.
Przedostatniego dnia wykupujemy nurkowanie nocne. Znamy się już lepiej z grupą i namawiamy kilka osób, które potem się z tego bardzo cieszą. Dzielimy się inaczej w pary, co głównie wiąże się ze światłem, jakie posiadamy. Pod wodą w miejscu Cabezo de Mareelo roi się w nocy od różnego rodzaju stworzeń. Niektóre gatunki widzę pierwszy raz w życiu. Pełni wrażeń wracamy do portu, a tu siadamy w pobliskiej knajpie i sącząc drinki słuchamy domorosłych zespołów rodzimej muzyki. Codziennie gra i śpiewa tu jakaś kapela, a niektórzy tańczą sobie do rytmu. Jest sympatycznie. Następny dzień to 2 ostatnie zanurzenia w Morzu Karaibskim. Standardowa procedura i podobne ukształtowanie terenu. Niestety ostatnie miejsce Piecra Blanea jest najsłabsze. Jakieś takie szare. Jest prąd spychający, z którym walczymy przez całe nurkowanie, bo nasz przewodnik stwierdził, że nie płyniemy, jak większość grup z prądem, ale pod, bo jest słaby. Słaby był przez pierwsze 5 minut... Mało zwierząt i jakoś tak niesmacznie na koniec. Ale kto mówił, że zawsze będzie ekstra?
Do Polski
Teraz czekała nas jeszcze 2 - dniowa wizyta w Havanie i bardzo długi powrót przez Moskwę.
Kuba jest ciekawa. Jest biedna i smutna, ale nadrabia miłym w sumie usposobieniem ludzi, pięknym lazurowym morzem, czystym powietrzem i nie chemicznym jedzeniem. Gdyby to porządnie zorganizować, można by się bawić sympatycznie przez cały czas, korzystając z dobrodziejstw Natury i gościnności tubylców. I mam nadzieje, że właśnie w tym kierunku pójdzie przyszła Kuba.
Wojciech Zgoła 2015-03-22
Tagi: kuba