Tak się złożyło, że wraz z trzema kompanami udało nam się szczęśliwie i organoleptycznie zapoznać z dniami polarnymi, wysuszonymi dorszami, zimną wodą skrywającą wraki, brunatnicami i różnymi zwierzakami.
Podróż trwała długo i długo... Dużo promem, bardzo dużo za kółkiem i jeszcze promem i jeszcze kawałeczek autkiem...
Spotykając łosie, renifery, zające i zamarznięte jeszcze jeziora, dotarliśmy wreszcie za koło podbiegunowe, na Lofoty.
To tu duże dorsze, takie okazy po 20, 30 kilogramów, wypływają zawsze na początku roku z Morza Barentsa i kierują się w okolice archipelagu wysp na Morzu Norweskim. Są ich tysiące. Właśnie od stycznia do kwietnia spływają na tarło i bytują pośród fiordów i skał Lofotów. Ale nie wybraliśmy się tutaj, by zakładać sieci na ryby.
Silnie rozwinięta linia brzegowa, górzyście ukształtowanej powierzchni archipelagu, pierwszych osadników przyciągnęła ponoć 6000 lat temu. W średniowieczu osiedlili się tu wikingowie, a w połowie czerwca 2012 roku zawitali śmiałkowie z Poznania :)
Już kilka lat wcześniej odwiedziłem Norwegię nurkowo. Wtedy też narodził się pomysł wyjazdu na Lofoty, bo wyspy te warte są wysiłku, zmęczenia, urlopu i pieniędzy. Tymi ostatnimi postanowiliśmy się podzielić, przez co każdy z nas dostał 75% rabatu :) A najfajniejsze było to, że dzień się nam ani razu nie skończył!
Zapakowaliśmy auto i ruszyliśmy do Gdańska, by promem dostać się do Nynasham. Zmieniając się za kierownicą, po 18 godzinach jazdy dotarliśmy do Bodo. Po drodze mieliśmy przyjemność oglądania pięknych, acz surowych krajobrazów środkowej Szwecji i północnej Norwegii. Udało nam się spotkać łosia i stada reniferów. Te ostatnie nic nie robiąc sobie z naszego samochodu, skubały trawę lub wypoczywały zaledwie kilkanaście metrów obok.
Z Bodo popłynęliśmy na nasze Lofoty. Zimny wiatr i lekka fala kołysały promem. Troszkę drzemaliśmy, ale w połowie drogi wyszliśmy na pokład, by przyjrzeć się archipelagowi 7 wysp o łącznej powierzchni 1227 km2. Omywa je Prąd Zatokowy Golfsztrom (powierzchniowy prąd morski północnego Atlantyku), stąd temperatury w ciągu roku są w miarę przyzwoite. Zimą średnia waha się od -1 0C do 1 0C, latem zaś wynosi około 12 0C.
Po zjechaniu na ląd, na którym królują granitowe skały, ruszyliśmy w ostatni etap podróży w tę stronę. 5 wysp jest ze sobą połączonych, a my, mijając kolejne kierowaliśmy się na północ, w okolice miasteczka Ballstad. Po zakwaterowaniu i uzyskaniu informacji dotyczących naszego celu pobytu, czyli nurkowania, zabraliśmy się za gotowanie i odpoczywanie.
Pierwsze zanurzenie nazajutrz odbyliśmy na tzw. "Home reef", a więc z lądu i w pobliżu bazy nurkowej, z której usług korzystaliśmy. Wejście okazało się trudne i w razie poślizgnięcia się niebezpieczne, a w dodatku Robertowi puszczał o-ring, co wyszło na jaw, gdy byliśmy już w wodzie, tuż przed zanurzeniem. Bomblowanie nie było jednak duże więc postanowiliśmy mimo to zanurkować. Umówiliśmy się, że nie przekraczamy głębokości 10 m. Jurek z Markiem oraz Chochor poszli głębiej, zaplanowaną trasą.
Temperatura wody wynosiła 8 0C (powietrza 12 0C). Lasy brunatnic falujące do rytmu wygrywanego przez morze zawsze mnie zachwycały. Nastawiałem się na obfotografowanie żabnicy, chociaż może niekoniecznie na check-dive'ie. Obserwowaliśmy rozgwiazdy, wężowidła oraz ślimaki sprawnie przemierzające liście okazałych roślin. Spotkaliśmy też dorsze i duże meduzy. Wytrwaliśmy 30 minut często kontrolując wskazania ilości powietrza.
Jadąc po udanym nurkowaniu do naszego tymczasowego domu zatrzymaliśmy się, by z bliska "obadać" charakterystyczne rusztowania drewniane do tzw. "sztokfiszy", czyli zawieszone na nich dorsze, by słońce i wiatr je wysuszyły. Osobno, powiązane w pęczki odcięte głowy i osobno korpusy. Te z daleka widoczne rusztowania, znajdują się w bliskim sąsiedztwie morza, a jednocześnie przy tradycyjnych "rorbuer" - chatkach rybackich budowanych na palach (przeważnie) i koniecznie bordowo czerwonych. Pierwsze takie domki powstały na polecenie ówczesnego króla Oysteina w XII wieku. Prędzej, czy później osoby zwiedzające Lofoty zapytają dlaczego taki kolor. Odpowiedź jest prosta. Maluje się je ochronnie właśnie na czerwono, bo barwnik produkowany jest między innymi z tranu. Ciekawostką jest, w jaki sposób "mieszkali" rybacy przed XII wiekiem, gdy nie było jeszcze tych charakterystycznych chatek. Otóż po udanych połowach rybacy odwracali do góry "nogami" swoje łodzie i chronili się pod nimi. Na Lofotach można spotkać i wynająć takie rorbuery, które mają po 200 lat i są całkowicie odrestaurowane i doposażone. Nowe buduje się również i są one utrzymywane oczywiście w stylu prototypów. Tutejszy klimat idealnie wysusza mięso ryb, a śmierdzi dopiero, gdy podejdzie się pod samo rusztowanie.
Następnego dnia nurkujemy dwukrotnie z łodzi. Podziwiamy tutejsze łańcuchy skalne, ukształtowanie terenu, ukryte kraby i przepływające ryby. Co niektórym udaje się spotkać zębacza i czarniaka, jednak odległości od obiektów pozostawiają wiele do życzenia.
Osobiście czekam na dzień następny, bo jedziemy do Hamnoy, małej osady założonej na skalnej wysepce. Stąd wypływamy pontonem na wrak parowca D/S Hadsel, który zatonął w 1958 roku po kolizji ze skałą. Stało się to po 18 latach eksploatacji, Hadsel został bowiem wybudowany i zwodowany w 1940 roku. Pracował dla spółki Vesteralske, później zaś pełnił role promu i statku transportowo - pasażerskiego.
Pechowego 29 stycznia 1958 roku, w drodze z Svolvaer do Moskenes, krótko przed dotarciem do celu, kapitan oddał ster swojemu I-wszemu oficerowi. Ten nieopatrznie wpłynął na podwodną skałę (dziś jest oznaczona), rozpruł bok statku, który zatonął w ciągu godziny. Szczęściem w nieszczęściu było ustawienie i skierowanie parowca w kierunku lądu. Pobliscy rybacy bardzo sprawnie pospieszyli na ratunek załodze i uratowali wszystkich. Hadsel spoczął poniżej 40 metra głębokości (36-46 m) i jest dostępny dla nurków zaawansowanych. Miłą niespodzianką jest fakt przeważnie świetnej widoczności, pozwalającej oglądać cały statek już od 25 m głębokości, przy czym wrak ma 72 metry długości. Tonąc przechylił się nieznacznie i spoczął na piaszczystym dnie, na stępce, przechylony 45 stopni na lewą burtę.
Tegoroczny czerwiec (2012) zrobił nam psikusa. Lato przyszło później, topniejący śnieg wpływał negatywnie na widoczność. Mimo to opływając wrak i pochłaniając wzrokiem szczegóły wypatrzyłem sporego dorsza i wiele fląder.
Amatorzy wraków są Hadselem zachwyceni. Mnie się ów zachwyt również udzielił, czekałem jednak na ciekawostkę miejsca i klimatu razem wziętych, mianowicie na zanurzenie się na arktycznej rafie koralowej. Daleko za kołem podbiegunowym, a tu proszę, co potrafi zdziałać ciepło niesione przez atlantycki prąd Golfsztrom!
Jesteśmy zziębnięci. Jedyna restauracja nieczynna. Nie możemy napić się ciepłej herbaty. Czekamy, by pozbyć się azotu i przesunąć w tabelce nurkowej jak najbliżej jej początku. W końcu zapinamy szczelnie suchary i pakujemy się do łodzi pontonowej. Niebawem podpływamy pod wynurzające się z morza góry. Szczyty pokrywa śnieg, który zamienia się w wodę i tworząc wodospady spływa w dół. Powstaje zjawisko halokliny (mieszanie się wody słodkiej ze słoną), a przy okazji spada temperatura wody.
Wskakujemy przewrotką w tył. Teraz naszym przewodnikiem jest Daniel. Od razu okazuje się, że widoczność sięga 3-4 metrów. Zabieram makro, które nie przestaje ostrzyć. Zoom wariuje, a tu kilka machnięć płetwami i można się zgubić. Na granicy wzroku lub odszukując bąble wydychanego gazu podążamy za przewodnikiem. Ten zatrzymuje się i dotyka zamkniętych małż (Przegrzebek zwyczajny), które natychmiast odskakują. Wygląda to przezabawnie, jak gra w pchełki (młodsi nurkowie sprawdzą sobie w necie, co to pchełki!). Podziwiamy duże, kilkucentymetrowe ślimaki i wreszcie dopływamy do malutkich koralowców porastających dno. Są wielkości piłeczki tenisowej i ciasno skupione. Szok. Spoglądam na komputer nurkowy. Temperatura wody wynosi 5 0C. Są też rozgwiazdy wieloramienne i kraby. Obserwujemy ukwiały i mniejsze rybki. Schodzimy na 26 metrów i po upływie 35 minut, zziębnięci i zadowoleni wdrapujemy się na ponton, by po 2 godzinach znaleźć się w naszej przytulnej willi, ugotować fasolkę po bretońsku i ugasić pragnienie.
Następnego dnia, a właściwie po paru godzinach przeznaczonych na sen, bo dzień mamy nieustannie, zanurzamy się w okolicach wioski Neshland. Na briefingu słyszymy o ściance, która obniża się przekraczając 40 m głębokości. Właśnie na niej nurkujemy. Płynąc początkowo kanionem z brunatnicami docieramy do nagich skał pozostawionych tak przez Naturę. Pośród rozpadlin i zagłębień odkrywamy wąsate pyski dorszy, duże kraby, w tym również królewskie. Penetrując pęknięcia w granicie z bliższej odległości, dostrzegam krewetki. W końcu zaczynamy wypłycać i przez chwilę gonię flądrę, by wpaść na ławicę makreli, kotłującą się kilka metrów przede mną. Wynurzamy się z drugiej strony skały tworzącej wspomniany, podwodny kanion. Po chwili dowiaduje się, że nurkująca obok Rosjanka w piance Arctic 5 mm + 5 mm, fioletowawa z zimna, widziała żabnicę. Dopytuje Daniela, który potwierdza. Że spotkali piękną/brzydką (w zależności od gustu) i do tego dużą żabnicę. Leżała sobie na odkrytym fragmencie dna. Cóż, może następne zanurzenie będzie szczęśliwsze?
Czekamy już na dzień następny. Mamy zanurzyć się w miejscu, gdzie spoczął wrak zwodowany w 2001 i zatopiony zaledwie rok później, trałowca Gudrun. Gremialnie decydujemy się zrobić tu dwa zanurzenia.
Po krótkiej odprawie, którą prowadził Chochor, zeszliśmy po opustówce na 42 m głębokości. Wrak leży na stępce, przechylony na prawą burtę. Pilnując czasów zaczęliśmy zwiedzanie w kierunku śródokręcia i dalej do rufy, po głębszej stronie statku. Kolizja z podwodną skałą spowodowała zatonięcie dumy islandzkiej floty. Statek co prawda próbowano odholować do suchego doku w Ballstad, ale rozmiar szkód na to nie pozwolił i świetnie wyposażony statek dotknął dna. Trałowiec Gudrun leży na głębokości między 26 a 42 metry.
Po kilku godzinach przerwy zanurzyliśmy się w tym samym miejscu. Tym razem jednak opłynęliśmy płytszą część wraku, nie przekraczając 37 m głębokości. Przez 10 lat metal pokryły żyjątka morskie, a w zakamarkach zadomowiły się ryby. Widzieliśmy tu też bardzo duże ukwiały, rzadko samotne, raczej w koloniach. Z nurkowania chłopaki zabrali kilka ustrzelonych fląder. Marek je później oprawił, a Jurek usmażył. Przy dobrym winie smakowały wybornie.
Ostatni dzień przed podróżą spędziliśmy na nurkowaniu w prądzie i to znacznym. Widoczność nie powalała więc Daniel poprosił byśmy się pilnowali pozostając w parach i dokładnie po 30 minutach wyszli z wody, strzelając wcześniej bojkę. Szałowa jazda bez trzymanki i zabawa z omijaniem skał dała dużo radości. Prąd zmienił oczywiście kierunek i ostatecznie Daniel podejmował nas dwójkami z miejsc oddalonych od siebie o dobre 250 m.
Na zakończenie można było wskoczyć do jeziora pośród fiordów, by wypłukać sprzęt. Zimna woda i bardzo słaba widoczność utrzymała śmiałków pod powierzchnią maksymalnie 20 minut. Pozostało spakować się, pożegnać i następnego dnia, wcześnie rano wyruszyć w długą drogę powrotną.
Majestatyczne, piękne i surowe za razem widoki, nurkowania, wiatry, dorsze, maskonury, które obserwowaliśmy tylko z daleka, w czasie tej 10 dniowej przygody zapadły nam w pamięci. Myślę, że warto poczynić starania i wybrać się na taką wyprawę. A jeśli dodatkowo ktoś lubi wspinaczkę, trekking, jazdę rowerem, czy wędkowanie, nie trzeba go do tego przekonywać. W odpowiednich miesiącach można też wypłynąć na spotkanie z wielorybami i orkami. Te pierwsze są tu niestety masowo zabijane w okresie uprawnionym i serwowane również w tutejszych restauracjach. Miejmy nadzieję, że i to zmieni się w niedalekiej przyszłości.
Wojciech Zgoła 2012-10-30
Tagi: lofoty