Jak to w czasie podróży do dalekich zakątków, droga bywa długa i męcząca. Warto się jednak napocić przy odprawie bagaży, szczególnie tych z nadwagą, by zobaczyć na własne oczy cuda jakie stworzyła Natura. Archipelag ponad 7000 wysp Filipin, rekompensuje z nadwyżką podjęty trud.
Część naszej 16-to osobowej grupy leciała z Warszawy przez Londyn, reszta zaś przez Frankfurt. Nocleg w Singapurze i przelot do miasta Cebu, na filipińskiej wyspie o tej samej nazwie, podkręcał, już na całego, atmosferę kolejnej przygody nurkowej.
Wymieniliśmy trochę dolarów na miejscowa walutę i czekającymi już na nas busami, ruszyliśmy w kilkugodzinną podróż na wybrzeże. Czekało nas jeszcze przepłynięcie trimaranem do docelowego miejsca. Mieliśmy tu spędzić najbliższe 5 dni.
Rejs trwał niecałą godzinę. Było już ciemno, a w oddali, na atramentowym niebie, błyskały pioruny. Filipińczycy, załoga łajby, jakby tego w ogóle nie zauważała. Wilgotność powietrza jest potwornie wysoka. Dopływamy. Nasze stopy wreszcie dotknęły białego piasku małej wyspy Malapascua.
Z Centrum Nurkowego SeaExplorers do kwater było zaledwie 50 m. Po wypiciu powitalnych, zimniutkich drinków, można było wziąć prysznic. Okazało się, że woda jest dostępna tylko w temperaturze +/- 30 st. C i do tego tylko słona. Na to wszystko, od 9.30 do 17.30 na całej wyspie wyłączny jest prąd :)
Zapowiadało się ciekawie! Pomimo zmęczenia, nie mogłem doczekać się poranka.
Słabo spałem w nowych warunkach. Alarm z komórki dał znać, że trzeba wstać. Wyszedłem by spojrzeć na tę rajską wyspę za dnia. Błękitne niebo przysłaniały postrzępione liście wysokich palm kokosowych. Morze było spokojne, a biały piasek zdawał się być przesypany tutaj z kolorowych folderów, jakimi wabią nas biura podróży.
Niestety było parno, a nasze organizmy nie przestawiły się jeszcze na tutejsze warunki klimatyczne. Zjedliśmy pierwsze, filipińskie śniadanie, nasycone nutką niemieckiej europejskości, gdyż właścicielem resortu był Niemiec.
Poszliśmy na wyczekiwanego, pierwszego nurka. Długo to wszystko trwało, bo trzeba było spisać dane, pożyczyć brakujący sprzęt, itp.
Miejscem od którego zaczęliśmy było Lapus Lapus. Później wracamy jeszcze do niego po dwóch dniach. Ma być light-owo, bo w końcu to check dive. Zanurzamy się w inną rzeczywistość. Podwodne tajemnice wabią nas do siebie. Początkowo, zaskakująco słaba widoczność, po chwili sięga 25 metrów. Woda jest cieplutka, ma 26 st. C, ale niestety, wbrew zapowiedziom, prąd jest wcale niemały. Schodzimy na 25 m.
Paleta barw i nasycenie kolorów, przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Właściwie nie wiadomo, na co najpierw patrzeć. Pływamy pośród różnych koralowców. Są piękne, czerwone korale miękkie. Są też sześcio i ośmiopromienne.
Ukwiały poddając się prądom, mienią się i przez to odznaczają innością w tej gamie żyjątek.
Pośród nich obserwujemy błazenki, które wydają się nie dostrzegać trudów pływania w tych warunkach. Szybko i zwinnie przegrupowują siły. Zapewne są podenerwowane obecnością kamer i nas, dziwnie wyglądających i pachnących neoprenem stworzeń.
Dopływamy do czerwono-różowego koralowca. Przewodnik próbuje pokazać nam, zamieszkujące tu, pigmejskie koniki morskie. Pomimo, że pokazuje palcem, a nawet przez szkło powiększające, początkowo nie widzę nic prócz barwy samego koralowca. Jednak chwila spokoju i koncentracji procentuje.
Odpływamy penetrować inne zakamarki dna. Na rozgwiazdy i jeżowce prawie nie zwracamy uwagi. Płyniemy w niewielkich odstępach i już po chwili zbliżamy się do jednego z najbardziej jadowitych stworzeń - Blue ring octopus. Jest mała i wcale się nie boi. Dopiero gdy dzieli nas kilkadziesiąt centymetrów, jej ciało wysyła nam sygnał ostrzegawczy - niebieskie pierścienie. Obserwujemy częste tutaj frog fish. Raz udaje nam się nawet przyłapać, jedną taką czarną przedstawicielkę, na bardzo skutecznym polowaniu. Moment chwytania przez frog fish rybki, to jeden z najszybszych ruchów zwierząt, jakie zna Natura.
Kilkakrotnie płyniemy trimaranem prawie godzinę, o wschodzie słońca. Chcemy wskoczyć do morza w Monad shoal. To jedno z kultowych miejsc na Filipinach. Właśnie tutaj zamierzamy przyglądać się rekinom kosogonom. Zasady nurkowania są rygorystyczne. Mamy się stosować do poleceń przewodników. Schodzimy na około 23 metry. Dokładnie w tym miejscu dno wypchnęło pagórek. Można powiedzieć oaza w morzu wody. Stajemy w linii na dnie i wpatrujemy się w szarą toń. Dość szybko, bo po paru minutach, dostrzegamy mętny kształt. Jest! Pierwszy w życiu kosogon! Trzyma się na granicy naszej widoczności, jakieś 10-12 m. Nie wolno nam używać świateł, ani pływać. To one, jeśli zechcą, przypłyną bliżej. Jednego dnia są aż 3 sztuki. Wszyscy jesteśmy tak podnieceni, że prawie zapominamy kontrolować komputery nurkowe.
Kosogony dochodzą do 7,5 m długości, przy czym ich ogon w kształcie kosy, stanowi 50% tej długości. Są spokojne. Chwilami ciekawość zwycięża i wydaje się, że podpłyną bliżej. One jednak zakręcają i widzimy już tylko delikatnie falujący ogon.
Rekin ten, często zwany lisem morskim, jest gatunkiem kosmopolitycznym. Występuje w strefie ciepłej i umiarkowanie ciepłej, powierzchniowych wód oceanicznych. Tu jest najczęściej spotykany.
Mamy szczęście. Siedzimy w pierwszym rzędzie i mamy swój udział w tym niecodziennym spektaklu. Spędzenie kilkunastu minut z kosogonami, rekompensuje z nadwyżką, trudy rannej pobudki. Wracamy w ciepłym deszczu i w rewelacyjnych nastrojach. Niech żałują Ci, którzy nie wstali!
Idziemy do resortu. Umawiamy się, żeby zeznania były jednakowe, że ani jednego lisa morskiego nie widzieliśmy. Sympatyczne Filipinki podają śniadanie, a my po chwili pękamy i opowiadamy, jak było rzeczywiście. W kolejne dni będzie więcej ciekawskich.
Wstają nawet największe śpiochy, a wypłynięcie jest o 4.50. Znów nurkujemy. Jesteśmy na Gato Island i rozglądamy się, podziwiając malownicze rafy, okalające ten azjatycki archipelag. Są dwa rekiny white tip-y. Odpoczywają na piasku. Jest prąd, więc pocimy się trochę, by się do nich zbliżyć. One jednak odpływają. Thing, nasz przewodnik, prowadzi nas do skał, gdzie w ukrytej grocie, śpi sobie inny, dość pokaźny, rekin biało płetwy. Ma około 1,80 m długości. Nasz divemaster zostawia nas przy wejściu, a sam płynie z drugiej strony i przez otwór wkłada latarkę, oświetlając tę niebezpieczna rybę. Rekin pobudzony hałasem i światłem, porusza się i robi kółko, zbytnio przybliżając się do nas. To jedyne wyjście, przez które się zmieści. Nie czekamy na następne kółko i szybko odsuwamy się od największego otworu groty. Rekin odpływa, zapewne wkurzony, że przeszkodzono mu w drzemce.
Przepiękne korale miękkie, ukwiały i płaty piasku, właściwie wszędzie kryją coś ciekawego. Są ślimaki nagoskrzelne, sułtanki penetrujące wąsami dno, są też krewetki - czyścicielki.
Po powrocie pojawia się propozycja nocnego nurka w miejscu o nazwie Light house. Mamy zanurkować o zachodzie słońca i obserwować mandarin fish oraz koniki morskie.
Decydują się tylko 3 osoby. Z przewodnikiem jest więc nas czworo. Nurek jest rewelacyjny. Nie schodzimy poniżej 10 metrów, a w wodzie spędzamy 70 minut, wychodząc z dużym zapasem powietrza. Początkowo nieufne, tęczowo ubarwione mandarynki, po około kwadransie wyczekiwania, dają się wreszcie zobaczyć i sfotografować. Przyglądamy się ich tańcom godowym. Trwają kilka-kilkanaście sekund. Większy samiec łączy się z samicą i w tym momencie płyną chwilkę w górę, by szybciej niż mgnienie oka, rozłączyć się, pozostawiając ikrę. Koniki morskie twardo obejmują ogonami koralowce i pasą się. Widzimy je, jak na dłoni. Robi się zupełnie ciemno i ni stąd, ni z owąd, wszędzie pojawiają się kraby i langusty. Od malutkich, wielkości paznokcia, po olbrzymy, wielkości talerza.
To zanurzenie, jak ogromną większość w filipińskich wodach, zaliczamy do jednego z najlepszych. Pomału żegnamy się z tą prześliczną, spokojną wyspą. Malapascua jest tym miejscem, które chciałbym kiedyś znowu odwiedzić.
Nurkujemy jeszcze w Deep Rock i Bantigue. Pierwsze miejsce to raj dla fotografów makro. Pływamy wokół spłaszczonego stożka. Rozpoznajemy 5 różnych ślimaków. Są frog fish. Pływamy od głębokości 30 m do 5 m. Nad stożkiem, który kończy się właśnie na 5 metrze, spostrzegamy zawieszoną w toni kałamarnicę. Ciągle towarzyszy nam prąd, utrudniając wnikliwą obserwację.
Na Bantigue mamy szczęście spotkać dwie duże mątwy. Pierwsza ucieka już po chwili, z chyba maksymalną prędkością. Druga z mątw, przygląda się nam z zainteresowaniem, zachowując bezpieczną, 2-metrową odległość. Przez dłuższą chwilę oglądamy rodzinę błazenków, które skutecznie wyrzucają "z domu" wścibskiego kraba. Jak on mógł spacerować przez środek błazenkowego ukwiała?!
Podziwiamy tańczące ławice ryb, flądry i mureny. Są zakamuflowane scorpion fish. Pod koniec godzinnego nurka, natykamy się na bardzo rzadkie ryby. "Wędrują" po piaszczystym dnie. Mają płetwy-skrzydła, jak samolot, a głowy zakończone jakby dziobem kaczki.
Te 5 dni mija bardzo szybko. Żal wyjeżdżać. Wstajemy wcześnie, pakujemy się, jemy ostatnie, na tej wyspie śniadanie i odpływamy w morze, na spotkanie kolejnych przygód.
Wojciech Zgoła 2010-01-09
Tagi: filipiny, malapascua