Żeby poczuć klimat wyspy wszystkimi zmysłami, trzeba się w niej choć na chwilę zatracić. Sam fakt przebywania na Hawajach już dobrze wpływa na samopoczucie, ale to tylko pierwsze zachłyśnięcie się niesamowitością archipelagu. Wchodząc po przylocie do budynku lotniska obserwuję hawajskie powitania. „Aloha” i często wieńce kwiatów. Ludzie są naturalnie uśmiechnięci. Wynajmuję auto i jadę na miejsce noclegowe. Szybkie zameldowanie i rekonesans.
Na wyspach panuje klimat zwrotnikowy morski. Jest gorąco ale nie upalnie, a jak to na wyspach bywa i tu na Maui wieje zawsze delikatny zefirek. Jest to po Oahu druga, co do wielkości, wyspa Hawajów. Zamieszkuje ją niecałe 120 tyś. ludności. Mnie przypadła do gustu najbardziej. Środek zajmują gęste lasy, które w dużej mierze stanowią Park Narodowy Haleakala. Są tu również wulkany, a dolina pomiędzy najwyższymi dzieli wyspę jakby na dwie nierówne części. Najwyższym szczytem jest czynny wciąż wulkan o podobnej nazwie do Parku, czyli Haleakala. Góruje nad wyspą wznosząc się na wysokość 3056 m n.p.m.
Wulkany
Ostatni dzień po nurkowaniu i przed wylotem poświęciłem na objechanie większej części wyspy i na wizytę na szczycie wulkanu. Jadąc pod górkę podziwiałem widoki i stopniową zmianę klimatu na bardziej rześki. Pod szczytem znajduje się niewielki parking, a ostatnie metry pokonuje się pieszo. Widoki zapierają dech w piersi, bo jest się ponad obłokami, które przepływają sobie po niebie gnane wiatrem. Dzięki wulkanom tutejsza ziemia jest bardzo urodzajna. Prócz turystyki i rybołówstwa, Maui słynie z upraw owoców. Jadąc wokół wyspy zatrzymuję się czasami, by wprost z gospodarstwa kupić owoce cytrusowe, ananasy, mango czy orzechy. Jest tu o wiele taniej niż w sklepikach miejskich, a gdzie nie gdzie można zakupić placek z wyglądu przypominający murzynka, a zrobiony z bananów. Po drodze obserwuję bydło rogate, konie i nieliczne owce. Patrzę z góry na ocean i w górę na wulkan…
Centrum Nurkowe
Wracając jednak do nurkowania, centrum wybieram z internetu. Przybywam do nich dzień wcześniej, by dopełnić formalności. Okazuje się, że nie ma zbyt wielu klientów i dzięki temu wszystkie planowane zanurzenia będę robić z tym samym przewodnikiem i w najgorszym wypadku w grupie 4 osobowej. Rozmawiamy o miejscach nurkowych. Będziemy nurkować po zachodniej stronie wyspy poruszając się wzdłuż wybrzeża na wysokości miasteczka Lahaina.
Z kościoła pod wodę
Następnego dnia wypada niedziela. Będąc jeszcze w Polsce szukam kościoła katolickiego, by później uczestniczyć we mszy świętej. Słyszałem, że księża odprawiający tutaj mszę mają na sobie wieniec z hawajskich kwiatów. Docierając na czas okazało się to prawdą. Ciekawostką jest, że mszę na Hawajach odprawiał ksiądz Hindus, kalecząc angielski z lekka. Zaraz z kościoła podjechałem do centrum nurkowego i po chwili siedzieliśmy już w zdezelowanym pickup’ie i gaworząc zbliżaliśmy się do miejsca o nazwie Mala Ramp. Kiedyś, w latach 20-tych XX wieku, został tu zbudowany pomost betonowy. Dość długi i służący jako rampa. Czas, czyli prawie 100 lat, pacyficzne sztormy i brak renowacji, spowodowały zawalenie się prawie całej konstrukcji, której większa część spoczywa w wodzie na długości kilkudziesięciu metrów i do głębokości 10 m. Jak się miałem przekonać, opowieści czynione przez Mike’a (mój przewodnik, a teraz już znajomy Michael Pendleton), okazały się zupełnie nie przesadzone.
W objęciach Pacyfiku
Gdy sprzęt znalazł się na naszych plecach, ruszyliśmy z parkingu znajdującego się tuż przy wejściu do wody. Mini górka, a dalej nieszczęsne kamienie. Pacyfik czekał, byśmy znaleźli się w jego objęciach. Niestety musieliśmy wpierw pokonać spory dystans po kamieniach, które były śliskie i bardzo nierównomierne. Czasem wpadało się po kolana, by po następnym kroku stanąć po kostki w wodzie. Droga niebezpieczna tym bardziej, że wzburzona woda pełna piasku praktycznie wykluczała patrzenie pod nogi. Szło się po omacku. Gdy wreszcie stanęliśmy po piersi w wodzie, założyliśmy maski i płetwy. Ja tachałem jeszcze ze sobą aparat, jak to mam w zwyczaju. Nie było standardowych OK-jek, a standardowe na Hawajach „aloha”. Pod wodą wyglądało to tak samo i było zabawne i sympatyczne.
Gdy tylko złapaliśmy 2 metry głębokości widoczność bardzo się polepszyła, by na 5 metrach osiągnąć dobre 30 m. Na dzień dobry pływały żółwie, których naliczyłem na tym jednym tylko nurkowaniu kilkanaście! Pokazały się małe kałamarnice i mnóstwo ryb różnej wielkości i kolorów. Buszując po zakamarkach zawalonego pomostu i przypatrując się leżącym pod różnymi kątami podporom spostrzegliśmy kilka rafowych rekinów białopłetwych. Nim do nich podpłynęliśmy zrobiły kółko i wróciły na swoje zacienione miejsca. Niestety zmąciły przy okazji piasek z dna, który nie chciał za bardzo opaść. Spotykaliśmy jeszcze mureny, skorpenę i krewetki. Woda miała temperaturę 26 st. C. Po blisko godzinie zadowoleni wyszliśmy powoli z wody.
Innym miejscem, w którym zanurzamy się za dnia jest „Turn out” w pobliżu miejscowości Kapalua. Wejście i wyjście z wody jest trudne, bo trzeba się wspinać. Dalej są fale przyboju wielkości około metra, które również utrudniają wejście. Jednak im głębiej, tym łatwiej. Przynajmniej tak to na początku wyglądało. Tu widoczność jest gorsza, bo na poziomie 15-20 metrów. Zanurzeni w błękicie Pacyfiku obserwujemy cuda stworzenia. Bardzo ciekawe ukształtowanie terenu, pełne łuków, wąwozów i mini jaskiń. Wciąż niestety towarzyszy nam zmienny prąd zwany „surge”. Znów mamy spotkania z żółwiami, są langusty, parotfish. Przez chwilę obserwuje 6 orleni płynących żwawo i oddalonych ode mnie o ładnych kilka metrów. Przez moment staram się je dogonić, ale nie mam z nimi żadnych szans. Mike zawisa w toni i obserwuje zdarzenie. Gdy po próbach zrobienia kilku fotek w końcu odwracam się, jest na granicy widoczności. Walcząc z prądem dopływam do niego i kontynuujemy naszą podwodną eskapadę. Mnóstwo ryb pływa wokół nas. W toni widzę dużego żółwia, który pozwala do siebie podpłynąć. Mijamy się w odległości pół metra. Chwilami płyniemy zgodnie z prądem, a po godzinie porządnie wymęczeni wychodzimy o kilkaset metrów dalej. Teraz dopiero trzeba się napocić, by dojść wśród plażowiczów, leżaków i biegających dzieci do miejsca parkowania. Robimy kilka przystanków, by złapać oddech i docieramy w końcu na miejsce.
Dzienne nurkowania na Maui mam już prawie za sobą. Pozostaje dreszczyk emocji związany z nurkowaniami nocnymi z rekinami, które już wtedy nie leżą tylko żerują. Ale to już w następnym, ostatnim odcinku serii „Moje Hawaje”.