Wspominając atmosferę Hawajów, od razu chce się tam lecieć. Takie miejsce, pełne soczystej zieleni, zapachu oceanu, rajskich krajobrazów, hawajskiej kuchni łączącej różne smaki świata i przyjemnych nurkowań, również tych z rekinami.
Krótki czas zaledwie kilku dni, jakie spędziłem na wyspach, starałem się wykorzystać maksymalnie. Jak każdy nurkujący wie, trzeba uważać na wysycenie się azotem, toteż ilość nurkowań i przestrzeganie limitów głębokości, szczególnie przy lataniu samolotami, są bardzo ważne. Dzięki temu jednak, ma się czas na odkrywanie tajemnic lądu. Stąd codziennie wychodziło mi po skalkulowaniu ilości godzin na dobę, że jest ich stanowczo za mała. Dlatego każdego ranka wstawałem zaspany i właśnie ze względu na sen, a właściwie jego brak, dołożyłbym chętnie choć ze dwie na dobę.
W dniu, w którym miałem nurkować w nocy w środowisku rekinów, wcześniej wykonywałem 3 nurkowania dzienne. Jedno z nich ze skuterem. Był to mój pierwszy raz, więc musiałem przejść krótkie szkolenie na sucho, zapoznać się z budową i techniką użytkowania skutera. Minusem okazało się niestety, że nie mogłem wziąć mojego zestawu do fotografii podwodnej.
Po przybyciu na plażę wyciągnęliśmy sprzęt i omówiliśmy przebieg zanurzenia, limity głębokości i zwróciliśmy uwagę na ewentualne zagrożenia, jak np. zużycie baterii skutera, co na szczęście nie nastąpiło. Nurkowaliśmy we trzech. Po odprawie, weszliśmy po pas do wody i tu nastąpiła dalsza część szkolenia na mokro. Po chwili płynęliśmy już po powierzchni, by po mniej więcej 100 metrach zanurzyć się. Dla mnie rewelacja. Przy widoczności przekraczającej 30 m i temperaturze wody 27 C, przy niewielkiej fali, zapowiadało się fenomenalnie, choć gdzieś z tyłu głowy brakowało mi aparatu fotograficznego. Wiedziałem też, że w takich momentach nadarzają się przeważnie wyjątkowe sytuacje i spotkania. Były szanse na rekiny.
Początkowo byłem często obserwowany, jak sobie radzę, ale po 10 minutach „szliśmy” tyralierą przez ocean podziwiając jego uroki. Ławice ryb, ukształtowanie terenu. Nie przekraczaliśmy 20 m głębokości, a dno nierównomiernie przesuwało się tuż pod nami. Odkryłem przy okazji, że na skuterze można dogonić żółwia i gdyby mieć aparat, można by mu zrobić fajną fotkę od strony facjaty, co nie jest wcale takie łatwe, bo żółwie instynktownie bojąc się ewentualnego drapieżcy, odwracają się skorupą w stronę nurka i starają się odpłynąć. Tu spotkaliśmy dużo żółwi. Chwilami wyłączaliśmy skutery, porzucaliśmy je na skałach i odpływaliśmy zainteresowani np. mureną, którą wypatrzyliśmy gdzieś pomiędzy nimi. Przez całe nurkowanie towarzyszyły nam odgłosy wielorybów, a mnie bolały później ramiona od skutera właśnie.
Po dłuższej przerwie spotkaliśmy się w centrum, by wyruszyć do znanego mi wcześniej miejsca, czyli Mala Ramp w Lahainie. (link do artykułu nr 2 moje Hawaje). Zmieniły się warunki, teraz był przypływ. Ostrożnie, choć z trudnościami, doszliśmy do miejsca, w którym Mike przywiązał pod wodą do fragmentu dawnej rampy włączona latarkę. Czekała na nasz powrót.
Tymczasem wsunęliśmy płetwy i założyliśmy maski. Zanurzaliśmy się we trójkę, Mike, szefowa centrum (lubi nocne zanurzenia) i ja. Początkowo, mniej więcej do głębokości 2 metrów, panowała widoczność archeologiczna, czyli tak do 1 metra. Przypływ i piasek dają taką właśnie mieszankę. Nagle, jakbyśmy przebili gęstą chmurę, ocean otworzył się przed nami na dobre 20 m. Księżyc z góry i nasze latarki. W tych światłach turkusowy kolor wody zachęcał nas do pójścia dalej. Na pierwszy rzut oka widać było mniej ryb. Miejsce dziennych zajęli nocni markowie. Przyglądaliśmy się polującym murenom, które szybko czmychały w promieniach latarek. Czuło się obecność rekinów i dreszczyk emocji. Nigdy wcześniej nie widziałem rekina podczas nocnych zanurzeń. Migały nam ich cienie i ogony na granicy widoczności. Penetrowały okolicę. W końcu były u siebie i do tego w porze lunch’u. W pewnym momencie jeden z nich pojawił się na kilka sekund z mojej prawej strony. Był dość duży jak na białopłetwego rekina rafowego. Miał ponad półtora metra długości. Przepłynął blisko Mike’a, który w ogóle go nie zauważył i skręcił w prawo uciekając z pola widzenia. Krążył wokół nas. Wpłynęliśmy nad zwaloną i połamaną rampę, bo dostrzegliśmy ruch. Zawisnęliśmy ze 2 metry od siebie i czekaliśmy. Po chwili z jednego z załomów wychynął spory konger. On też polował i jakoś nie zwracał zanadto uwagi na dwóch gapiów. Trochę mu potowarzyszyliśmy, by odpłynąć dalej. Nie przekraczaliśmy 10 m głębokości. Ciekawostką jest, że w miejscu gdzie wcześniej naliczyłem kilkanaście żółwi, teraz nie było ani jednego. Nocni łowcy królowali szukając swoich zdobyczy. Znów pojawił się rekin, ale tak szybko, jak się pojawił, tak szybko zniknął. Znów nie upolowałem zdjęcia rekina w nocy. W międzyczasie podziwialiśmy krewetki czyszczące i odważnie pływające rybki. Po blisko godzinie wyszliśmy z wody i zadowoleni odjechaliśmy do bazy.
Nurkowanie nocne z rekinami zaliczyłem jeszcze niedaleko plaży Waikiki w Honolulu. Późnym wieczorem, gdy robiło się szaro, podjechałem do portu i zaparkowałem wypożyczony wóz. Przywitałem się z grupą nurków, z którą miałem za chwile nurkować. Weszliśmy na łódź. Naszym przewodnikiem był Jonathan, półkrwi hawajczyk. Okazało się, że urodził się na Hawajach. Potem jako dziecko wyjechał na kontynent w Stanach i uczył się pilnie, a gdy dorósł, skończył szkołę, przeniósł się znów na Hawaje i jest szczęśliwy z tego powodu. Teraz opowiadał nam o nurkowaniu. Prócz mnie grupę stanowiły osoby kończące swój kurs AOWD. To był ich pierwszy raz nocą. Zaopatrzeni w źródła światła, pouczeni o znakach i zachowaniu się pod wodą w obecności żarłaczy rafowych, wskoczyliśmy do wody. Tu widoczność była gorsza niż na Maui. Oscylowała mniej więcej na poziomie 10-15 m z widocznym „kurzem” w toni. Głębokość maksymalna to 15 m. Pływamy wokół raf, które wyrastają bujnie co jakiś czas z piasku, jak swoiste oazy na pustyni. Wokół tychże raf są skalary, najeżki i trumpetfish. Po skałkach biegają wszystkożerne kraby kilku gatunków. Można spotkać niektóre ryby w stanie letargu. W pewnym momencie dopływamy do rafy, która tworzy szczelino-grotę. Wejście zwęża się i wpłynięcie do środka jest nie możliwe. Są w niej dwa rekiny. Otwór musi być większy i przechodzić w półtunel, bo rekiny znikają i po jakimś czasie znów się pojawiają. Staram się podpłynąć bliżej i przestawiam aparat na filmowanie. Udaje mi się w kadrze złapać oba drapieżniki. Są trochę mniejsze niż te na Maui, mają około metra długości. Przez chwilę płyną na Ciebie, a wtedy widać zaciśniętą szczękę i penetrujące małe oczka. Po pół godzinie grupa chce wracać na statek, co mnie troszkę irytuje. Po przystanku bezpieczeństwa i wyjściu zostaje mi jeszcze 100 bar w butli. Miejsce, w którym nurkowaliśmy nosiło nazwę Horseshoe Reef.
Po zdjęciu i rozłożeniu sprzętu nurkowego, przy kubku gorącej herbaty i rozmowach podnieconych kursantów, wyłączyłem się i chłonąłem widok oświetlonego z daleka Honolulu z kołyszącego się na falach statku nurkowego. Nastrój wyraźnie się poprawił. Wróciłem do hotelu i idąc z aparatem do windy zaczepiła mnie para z Rosji. Zapytali wskazując aparat, czy fajne są tu nurkowania. Powiedziałem, że tak. Zapytali czy widziałem rekiny. Ja, że oczywiście, są tu wszędzie. A oni, że pewnie daleko stąd. Odpowiedziałem, że nie bardzo, zaledwie kilkaset metrów od Waikiki Beach. Zrobili wielkie oczy i powiedzieli, że jak to, tak blisko, oni przecież tu serfują…
Wojciech Zgoła 2016-07-31