Tym razem mieszkamy w najbardziej cywilizowanym miejscu, podczas tego, kończącego się już niestety pobytu na azjatyckiej ziemi Filipin. Wyspa Negros, do której właśnie dopłynęliśmy, jest jedną z większych całego archipelagu. W sumie spędzamy tu 5 dni.
Popołudniowy nurek z brzegu był dla mnie najcięższym nurkowaniem na safari. Niby proste wejście i zapowiedź, że nie będzie „wiało”, wyglądało to jednak troszkę inaczej. Początkowa słaba widoczność poprawia się już po chwili. Obserwujemy ławice ryb i płynąc tuż nad dnem, powoli zwiększamy głębokość. Co jakiś czas mijamy błazenki i po ukwiałach widzimy, jak zmienne prądy towarzyszą naszemu zanurzeniu. Aparat dodatkowo utrudnia, i tak twarde, zmagania z żywiołem. O zawiśnięciu w toni nie ma mowy. Aby przystanąć w miejscu musimy się czegoś trzymać, a za bardzo nie ma czego. Są krewetki – czyścicielki i frog fish. Wokół nas pływa niezliczona ilość ryb.
W końcu nawracamy i próbujemy płynąć w kierunku wejścia do wody. Znosi nas jednak, a ja mam skurcz łydki. Zirytowani warunkami, na które nie byliśmy przygotowani psychicznie, ale zadowoleni z gościnnej obserwacji żyjątek, ciężko zdyszani, wychodzimy na plażę w odległości około 100 m od centrum. Chwilę siedzimy i odpoczywamy, zbierając siły, by ciężsi o kilogramy wody, doczłapać się i uwolnić ciała od balastu sprzętu.
Mieszkam wraz z Piotrkiem w domku o nazwie „HAMMERHEAD”. Dookoła wyłożonych kamieniem ścieżek rośnie soczysta, zielona trawa, po której o zachodzie słońca skaczą bojaźliwe „wysokie” żaby.
Biorę prysznic w słodkiej wodzie i odpoczywam chwilę przed kolacją. Jemy na dworze, pod zadaszeniem z liści palmowych.
Następnego dnia wypływamy na wyspę Apo Island. To maleństwo jest bardzo urokliwym zakątkiem Filipin. Znajduje się poza cywilizacją.
Nurkujemy w prądzie, więc po wczorajszym wiosłowaniu płetwami, jest dużo przyjemniej. Miejsce nazywa się Coconut Point. Słońce, współgrając z falowaniem wody na powierzchni, tu, na kilkunastu metrach głębokości, gra swoim światłem, jak laserami podczas muzycznego show. Bardzo bogate życie rafy obserwujemy przez niecałą godzinę, osiągając prawie 30 m poniżej poziomu morza.
Trudno jest dobrać odpowiedni obiektyw. Zarówno fani fotografii makro, jak i szerokiego kąta, znajdują tu coś dla siebie. Obserwujemy ławicę kilkuset sztuk Jack fish, ulubionego przysmaku delfinów. Magia tego spotkania na długo pozostaje w pamięci.
W przerwie schodzimy na ląd Apo Island. Mieszka tu ponoć około 300 osób i jest nawet hotelik, do którego prowadzi przesmyk w litej skale. Przechodząc pod palmami, wychodzę na małą piaszczystą plażę. Młodzi chłopcy skaczą do morza z wystającej na 12 - 15 metrów skały. Wdrapują się na nią na bosaka i bardziej bojaźliwi skaczą, mniej więcej z jej połowy, a ci bardziej odważni z samego wierzchołka. Muszą się mocno wybić, aby jak najdalej odsunąć się od skały i wpaść w miejscu z wystarczająco głęboką wodą. Mały błąd w obliczeniach może się skończyć rozbiciem na wystających kamieniach.
Ludzie tu mieszkający pozbawieni są prądu (generator na paliwo działa jedynie w godzinach 18-21) i bieżącej, słodkiej wody, którą zbiera się z częstych opadów albo dowozi trimaranami. Żyją z tego, co złowią oraz ze sprzedaży T-shirtów i chust. Szczerze mówiąc, aż głupio było się z nimi targować…
Zanurzamy się znowu w miejscu Rock Point West. Widoczność sięga 20 metrów, a temperatura wody wynosi 28 st. C. Towarzyszy nam delikatny prąd, a fauna i flora kryje się, właściwie w każdym zakątku. Kolorowe ślimaki przyciągają nasz wzrok. Są ukwiały, a na łatach piasku obserwujemy węża. Pewnie zgłodniał, bo dość dokładnie penetruje dno.
Po następnym zanurzeniu wychodzimy na pokład. Zdejmujemy pianki i łapczywie opychamy się świeżutkimi, pachnącymi i soczystymi owocami mango i ananasa. Smak z europejskich marketów nie ma nic wspólnego z tymi rarytasami Azji!
Wieczorem testujemy różne napoje i dzięki Jackowi odkrywam „bocco” – bezalkoholowe połączenie gęstego mleka kokosowego ze zmiksowanym lodem i może jeszcze czymś do smaku (lekko słodkie). Rewelacja! Już do końca pobytu opijam się tutejszym specyfikiem.
Rankiem spożywamy śniadanie i trzykrotnie nurkujemy wokół wyspy Negros. Pierwsze zanurzenie odbywa się pod pomostem „The Pier”. Jest to prywatna część przystani, a właściciel zgadza się na jednorazowe wejście 8 osób. Trzeba dodatkowo zapłacić, ale warto. Do pomostu stoi przycumowany statek handlowy, a podpory konstrukcji sięgają dna na głębokości 20 m.
Przepływając pomiędzy belami, porośniętymi gorgoniami i ukwiałami, obserwuję grę światła, od półmroku po pełne naświetlenie. Są spokojne skrzydlice, koniki morskie i nadymki. Jest kilka ławic, które zawzięcie pływając pomiędzy słupami, przypominają chwilami grę w berka.
Spędzamy tu godzinę nurkując i odpływamy, by po przerwie wejść do wody, tym razem z plaży. Jesteśmy w Luca Sanctuary. Obserwując żółwie i dużego groupera, osiągamy 16 m głębokości. Przyglądam się różnym gatunkom błazenków, od znanych nam „Nemo” po czarnych, identycznie zachowujących się, ich kuzynów. W sumie naliczyłem co najmniej 5 różnych przedstawicieli. Kolejne nurkowanie w Davin Sanctuary jest podobne do poprzedniego.
Wieczorem, na ganku, zapalamy lampy. Już po chwili obserwujemy gekony, które zawzięcie zwalczają komary, muszki i inne podobne paskudztwa. Jest ich sporo, a jeden, usadowiony na ścianie w recepcji, koło zegara, wydaje się nawet porcelanowy. Jakie zdziwienie wywołuje, gdy nie zbiwszy się, ucieka przed naszą wścibską próbą weryfikacji. Mierzył około 20 cm. Na murach przesiadują też modliszki, cierpliwie pozwalając nam na bliższe oględziny.
Po nocy, w klimatyzowanym domku, wstałem rześki i przygotowany na kolejną dawkę przygód. Znów płynęliśmy na prześliczną Apo Island. Po drodze natknęliśmy się na stado delfinów. Są tu, niestety, dość rzadkie i to nawet na tyle, że nasz kapitan wyłącza silnik i wszyscy razem podziwiamy je przez jakiś czas. Równie szybko jak się pojawiły, tak też i odpływają.
Schodzimy na 26 metrów i odnajdujemy wielką ławicę Jack fish. Z mojej prawej strony przepływa nagle spora barrakuda, a my podziwiamy wypielęgnowane ogrody koralowców.
Wieczorem czytam książkę, a później jest darmowa prezentacja dla gości resortu o Filipinach jako takich. W tle gra na żywo kapela, ale niestety fałszuje.
Następny dzień to ostatni pełny, spędzony tu, na ziemi filipińskiej. Mamy dziś tylko jedno zanurzenie i powracamy na nim, do nie wiem, czy nie najlepszego miejsca, jakie odwiedziłem, do The Pier. Pomost i jego okolice penetrujemy przez ponad godzinę.
Po powrocie płuczemy dokładnie sprzęt, rozwieszamy go i płacimy za dodatki typu nitrox.
Wieczorkiem jemy ostatnią kolację, by o 5 rano następnego dnia wstać, a o 6.00 opuścić wyspę Negros.
Pełni wrażeń i nasyceni, na jakiś czas, nurkowaniem wracamy do Polski. Podróż trwa 36 godzin.
Każdemu, kto ma możliwość zobaczyć Filipiny na własne oczy, gorąco polecam.
Wojciech Zgoła 2010-03-09
Tagi: filipiny, negros, apo island