Po 15 dobach docieramy do lądu
Zbliżamy się do przepięknego archipelagu wysp Fernando de Noronha. Mamy dobry wiatr i wczesnym rankiem (o wschodzie słońca), po 15 dobach żeglugi, wpływamy do zatoki i cumujemy przy boi. Już po kilkudziesięciu minutach okazuje się, że musimy odpłynąć, bo to czyjaś bojka. Podziwiając fregaty, głuptaki i stado delfinów, przepływamy w inne miejsce i rzucamy kotwicę.
Naszym "pomponikiem" wraz z Gabrysiem wychodzimy na ląd. Kiwa się nam pod nogami, a przecież jesteśmy trzeźwi! W kapitanacie zaczynają się "schody" z dokumentami. Tylko jeden z tubylców posługuje się łamaną angielszczyzną. Chcą widzieć wszystkich członków załogi. Po negocjacjach odpuszczają nam Krzycha, bo jest na wózku. Na szczęście gdy zjawia się Policja Federalna, sympatyczny funkcjonariusz mówi, że wystarczą paszporty.
W ciągu pewnie 3-4 h dopełniamy formalności i umawiamy nurkowania. Pobyt na wyspie jest drogi. Za jacht i 8 osób (1 noc na kotwicy i brak dostępu do słodkiej wody) płacimy ponad 1000 PLN. Nurkujemy przez te 2 dni i podziwiamy podwodne tajemnice Fernando de Noronha. Reszta załogi korzysta z uroków z głównej wyspy. Robimy zakupy i zwiedzamy. Jest też pierwszy posiłek od kilkunastu dni, ugotowany na lądzie. W końcu przy zachodzie słońca opuszczamy archipelag.
Pozostałe 200 mil pokonujemy w 2 dni. Zmienia się co prawda wiatr i kąt pod jakim Polonus dzielnie wcina się w fale i u części załogi powracają objawy choroby morskiej. Wreszcie, klucząc pomiędzy sieciami rybackimi, zauważamy ląd i po kilku godzinach, przepływając pod mostem łączącym dwa brzegi rzeki, wpływamy do Natal.
Ostatni raz refujemy żagle, mocujemy bom i obserwujemy oba brzegi. Wkrótce po lewej stronie ukazuje się Marina. Stajemy na kotwicy i "pomponikiem" wraz z Maciejem i Wojtkiem idziemy załatwić sprawy postoju. Udaje się nam, za 200 Reali zacumować na 4 dni, przy pomoście należącym tylko do członków prywatnego klubu.
Wszyscy przyjmują to z nieukrywanym entuzjazmem, bo możemy schodzić i wchodzić na Polonusa kiedy chcemy. Nie wystawiamy też wacht kotwicznych. Mamy do dyspozycji kulturalne prysznice i ubikacje. Jest czwartek i wieczorem siadamy w tutejszej restauracji i zamawiamy langusty z grilla i wino. Chcemy uczcić szczęśliwe ocalenie z objęć Atlantyku. W ustach pojawiają się cygara (z wyjątkiem moich - nie pale i już!). Siedzimy do późnego wieczora, a noc spędzamy w kojach na łódce, którą nie buja!
Następny dzień to tankowanie ropy i wody, sprzątanie i czyszczenie jachtu. Wraz z Przemem i Gabrysiem idziemy załatwić sprawy w kapitanacie, cle, itp. Wpierw jednak musimy rozmienić amerykańskie dolary i euro, bo niestety w Brazylii w ogóle ich nie honorują. Jak się okazuje stanowi to niezłe wyzwanie, bo przejście przez aparat urzędniczy tylko w samym banku, kosztuje nas 2,5 h. Mimo wszystko w godzinach 11.30 - 17.00 udaje nam się wszystko załatwić, a do tego kupujemy też odbijak, który straciliśmy na wystającej z pomostu śrubie.
Sobotę spędzamy na ostatecznym posprzątaniu jachtu, by po 9-ej zwiedzić Natal wg swoich własnych planów. To duże i rozległe miasto. Część portowa wygląda jakby się tu właśnie skończyła wojna lub przynajmniej zamieszki. Z powodu silnych wiatrów nurkowania są odwołane, część jednak dnia spędzamy na kąpieli w oceanie.
W nocy odjeżdżamy na lotnisko, by po 40 godzinach bezpiecznie wylądować w Poznaniu, gdzie po prawie miesiącu nieobecności czekają na nas nasze rodziny. Wszyscy ubieramy też nasze koszulki rejsowe, specjalnie zostawione na powrót, co zaciekawia również nasze służby graniczne.
W każdym razie Atlantyk przepłynięty! Ze swej strony gratuluję Jarkowi Gabryelskiemu doboru załogi, a jej członkom serdecznie dziękuję za wspólny rejs. Ahoj :)
Wojciech Zgoła 2011-10-28
Tagi: atlantyk, łódka