Pomysł był bardzo prosty: jedziemy do Włoch! Bez konkretnego planu, bez rezerwacji noclegów, czy nurków. Co więcej, 4 facetów biorących udział w tej eskapadzie, częściowo nie znało się w ogóle. Ale jak się później okazało czas wyjazdu połączył nas w pasji nurkowania i odkrywania nowych fragmentów puzzli Świata.
W przeddzień wyjazdu przyjechałem do Warszawy i spałem u Bartka i Małgosi. Ostatnie wieczorne przygotowania przy lampce czerwonego wina zakończyliśmy po 23-ciej. Noc była niespokojna, bo świadome i podświadome podniecenie podróżnika dawał się we znaki.
W końcu, wcześnie rano, wyruszyliśmy dużym vanem po Pawła, do centrum stolicy. Po chwili już we trzech zmierzaliśmy najkrótszą drogą do polsko-niemieckiej granicy. W Lubaniu odebraliśmy jeszcze Adama, ostatniego z naszego teamu i podjechaliśmy do marketu zakupić chleb, kabanosy, wodę, piwo i inne dodatki niezbędne, by żołądki odpowiednio pracowały.
Pierwsze kilkaset kilometrów przebiegało prosto, jak autostrada. Musieliśmy minąć Niemcy i Austrię, by dotrzeć do celu naszej spontanicznej wyprawy. Rozmowy dość szybko zaczęły koncentrować się na Sycylii. To tam chcieliśmy spędzić większość dni z urlopu. Jednak jechać tyle czasu bez nurkowania, to trochę bez sensu, szczególnie gdy po obu stronach "buta" rozciągają się wody mórz, wchodzących w skład Morza Śródziemnego. Zdecydowaliśmy się zjechać na Luccę, na wysokości Florencji. Przejechaliśmy jeszcze parę kilometrów, by na ósmą dotrzeć do Piombino. Stąd wychodzi prom na wyspę Elbę, którą zaplanowaliśmy "na śniadanie"!
Jechaliśmy całą noc, zatrzymując się jedynie na tankowanie i za potrzebą. Tył spał, a przód kierował i tak na zmianę. Zapowiadało się sympatycznie i ciekawie. Ustaliliśmy bowiem, że stąd pojedziemy za 2-3 dni na Sycylię, zwiedzając Pompee. Teraz zaś nadszedł czas na zakup biletów na prom. Jadąc według drogowskazów do portu promowego, mija się wiele biur z logo niebieskiego wielorybka i napisem MOBY. Właśnie tu zapłaciliśmy za nasz przejazd.
Od końca maja do końca sierpnia promy kursują tu średnio co godzinę i to od 5.00 do 22.00 w nocy. Był początek lipca, a my mieliśmy prawie godzinę do odpłynięcia. Wyprostowując nogi i spacerując się po porcie, doszukaliśmy się świeżutkich kanapek z włoską mozzarelą, szynką parmeńską i pomidorami. Do tego włoska kawa i niebo w gębie! Kabanosy czekały na drugie śniadanie.
W sumie odcinek Jędrzychowice - Piombino przejechaliśmy w 14 godzin. Słońce już parę godzin wcześniej rozpoczęło swoją wędrówkę na zachód, ale po 8-ej ranek był wciąż jeszcze rześki. Wjechaliśmy na prom i przeszliśmy na burtę, by podziwiać widoki i oglądać wyłaniającą się z morza wyspę, która w XIX wieku gościła Napoleona Bonaparte.
Elba, jako największa wyspa Archipelagu Toskańskiego, zajmuje 224 km kw powierzchni, a zamieszkuje ją około 32 tyś mieszkańców. Dokładnie w latach 1814 - 1815 przebywał tu jako więzień Cesarz Francuzów, który uciekł po roku i po "100 dniach" Napoleona wylądował, już dozgonnie, na wyspie św. Heleny.
Ledwie odbiliśmy od przystani w Piombino, a już ukazały się nam zielone wzgórza Elby, której głównym miastem jest Portoferraio. Wyspa uważana za drogą, szczególnie w sezonie, cieszy się sporą ilością turystów, o czym dane nam było przekonać się na własnej skórze, jeszcze tego samego dnia wieczorem, gdy pojechaliśmy na camping.
My zaś skupiliśmy się na wyborze Centrum Nurkowego. Korzystaliśmy ze starej książki Bartka i w końcu zdecydowaliśmy. Zjeżdżając w porcie wyspy okazało się, że nasz van jest baaardzo duży i w czasie mijania ledwo mieścimy się na drodze. Nasze pieniążki zostawiliśmy w bazie (www.marelinosub.com). Marelino Sub (w obrębie miasta Capoliveri), z którą spędziliśmy 2 dni nurkowe.
Sprawnie znaleźliśmy adres Centrum, zaparkowaliśmy wóz, co jest tym większym problemem im większy jest samochód. Na szczęście, ludzie dopiero zaczynali "napływać" więc byliśmy na miejscu za 5 dwunasta! Obładowani sprzętem, musieliśmy przejść jeszcze niestety blisko 200 metrów. Na miejscu okazało się, że łódź już wypłynęła i możemy dołączyć dopiero za 3 godziny. W tym czasie wypełniliśmy dokumenty, dobraliśmy brakujący sprzęt (głównie Adam) i zaopatrzeni w ABC wskoczyliśmy do Morza Tyrreńskiego, by zażyć kąpieli i posnorklować. Temperatura wody miała 27 st. C, a mimo fal, widoczność sięgała tu 10 m.
Po godzinnych wariacjach morskich wyszliśmy na plażę, kierując się wprost do baru z rozwiniętymi markizami, dającymi upragniony cień. Zmęczenie podróżą dawało się we znaki, ale kieliszek wina i sałatka odmieniły to odczucie. Oczywiście zamawiając wiedzieliśmy, że portfele zostały w bazie, którą zamknęli na czas lunchu. Przeciągaliśmy chwilę zapłacenia rachunku, sprawdzając, czy Centrum jest już otwarte. W końcu udało się to bez zwracania niczyjej uwagi.
Nadszedł wreszcie czas na pierwsze zanurzenie. Sprzęt wrzucamy do "krypy", która podwozi nas do zacumowanej w pobliżu łodzi nurkowej. Wskakujemy na pokład i przerzucamy cały szpej. Mamy nurkować w miejscu o nazwie La Corbella. Jest nas czwórka, więc dostajemy przewodnika na "własność". Po odprawie wskakujemy do wody i osiągamy 35 m głębokości. Przy dnie temperatura wynosi 19 st. C. Jest kolorowo i przecudownie. Podświetlane przez nas rozgwiazdy, wieloszczety, kraby i ukwiały, na tle szmaragdowo - szarego morza, prezentują się świetnie. Górzyste ukształtowanie terenu i lekki prąd towarzyszą nam przez cały czas. Wciąż odkrywamy nowa tajemnicę podwodnego świata. Nad nami pływają barracudy, mają po 70 - 80 cm długości. Trzymają się z daleka. W jednej z jam skalnych odnajdujemy murenę, która kłapie delikatnie zębami. W innej szczelinie spostrzegamy ośmiornicę. Zawieszeni w toni, obserwując architekturę skał, pozwalamy się nieść prądowi. Na koniec przyglądamy się muszli, do której wprowadził się sympatyczny krab. Złowrogo wyciąga swoje szczypce, chowając się jednocześnie do swojego living roomu.
Wynurzamy się po ponad godzinie i podnieceni komentujemy. Okazuje się, że nikt z nas nie spodziewał się takiej różnorodności podwodnych obrazów i tak urozmaiconego nurka. Jesteśmy pod wrażeniem i czekamy na więcej.
Tymczasem jest już późne popołudnie i jedziemy na nocleg. Kierujemy się do najtańszego przybytku zwanego campingiem. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że nie miejsc. Wszystko totalnie zawalone. Skubiąc kabanosy zaczynamy poszukiwania kwatery. Okazuje się, że w sezonie bardzo trudno tu o tanie lokum. Zatrzymujemy się co jakiś czas sprawdzając ceny. Słyszane 50 euro za dobę za 1 osobę powala nas i szybko, nawet nie zastanawiając się szukamy dalej. W końcu, po blisko 2 godzinach tułaczki, na jednym z "ośrodków" miła, starsza Włoszka powiedziała nam, że na dwie noce ma wolne mieszkanie w centrum Capoliveri. Niższa prawie o 40% cena i zmęczenie materiału (czyli nasze) nie kazało nam czekać na podjęcie decyzji, a sama kwatera okazała się dużym pokojem (jakieś 40 m) z aneksem kuchennym, łazienką i przestronnym balkonem, na którym zrobiliśmy sobie posiedzenie "rady ministrów" :-) przy piwie i zakupionym w pobliskim sklepie winie oraz brzoskwiniach i arbuzie.
Sen przyszedł szybko. W końcu 2 doby spania na siedzeniach samochodu, nie należy do najprzyjemniejszych.
Wstaliśmy po 8-ej. Zjedliśmy polsko - włoskie śniadanie i o 9.00 zameldowaliśmy się w centrum nurkowym, by wypłynąć na kolejne zanurzenie. Wiedzieliśmy już czego się spodziewać, jednak chcieliśmy potwierdzenia. Pod wodę zeszliśmy w miejscu o nazwie Fonzza innen. Tym razem towarzyszą nam malutkie niebieski rybki, a ku radosnemu zdziwieniu, podpływają blisko nas dwie barrakudy. Widoczność znów sięga dobrych 15 metrów, a my penetrujemy zakamarki skalne. Wracając natykamy się na ośmiornicę.
Po powrocie odpoczywamy w poznanej wczoraj knajpce. Tym razem mamy pieniądze ze sobą, a kelnerko - właścicielka wita nas z uśmiechem.
Teraz płyniemy na il Corbelli. Ukształtowane ręką Stwórcy kaniony, z bogato rzeźbionymi formacjami skalnymi, każą się nam pochylić nad tymi Cudami Natury. Jest fantastycznie. Przepływamy przez naturalne okno skalne. Widzimy pomarańczowe i czerwone rozgwiazdy, murenę i pokaźnych rozmiarów kraba. Po powrocie, w trakcie uzupełnianiu lokbooków rozmawiamy z właścicielami centrum: Isabel Eugster i Jürg-iem Jurt. Zachęcają do większej ilości zanurzeń z nimi, za co oferują rabaty. Nie mamy niestety lokum i zauroczeni światem pod wodą musimy spasować i kontynuować naszą spontaniczna przygodę.
Zbieramy się szybko, pakujemy auto i jedziemy do dawnej rezydencji Napoleona. Bilet kosztuje 3 euro. Jesteśmy tuż przed zamknięciem i tylko nasze szerokie uśmiechy zmiękczają na tyle serce odźwiernego, że pozwala nam jeszcze wejść. Położona na delikatnym wzgórzu, robi średnie wrażenie, jednak po rewelacyjnych lekturach Łysiaka o Cesarzu, staram się bardziej "wejść w tamto wtedy" i przypominając sobie jego ostatnie 100 dni rozglądam się widzę, jak żył wtedy Napoleon.
Wracamy do mieszkania. Co się da - suszymy. Ogarniając się, tym razem decydujemy się pójść na kolacje do italiańskiej knajpy. Trafiamy bardzo fajnie i po pełnych wrażeń dniach, snujemy plany na dalsze dni. Przepyszne wino trzyma nas wciąż w dobrych nastrojach. Wracamy około północy i szybko kładziemy się spać.
Następnego dnia rano wyruszmy do portu, by promem dostać się na stały ląd. Jedziemy na Sycylię, ale w planach mamy teraz Pompee. Jest upalnie i klimatyzacja w samochodzie nie ma chwili wytchnienia. Zjeżdżając z promu, za kierownicą siedzi Paweł. Na GPS-ie wklepujemy miejsce docelowe. Chcemy zobaczyć miasto zalane przed laty lawą. Po kilku godzinach dojeżdżamy. Robi wrażenie! Tragedię z dawnej historii potęgują: żar z nieba i uwalniane ciepło z nagrzanych kamieni. Trudno o cień, a ruiny przemierzamy wzdłuż i wszerz, uzupełniając płyny. Zmęczeni docieramy do samochodu, który potrzebuje teraz dłuższej chwili, by oziębić atmosferę. Przed nami jeszcze kawał drogi. Zmierzamy do Reggio Calabria, a za kółkiem, już do przeprawy promowej siedzę ja.
Spoglądam na zegarek, dochodzi północ, a nasz prom przecina własnie w poprzek Cieśninę Messeńską. Nie mamy noclegu i nasze rozmowy ograniczają się prawie tylko do tego tematu. Chcemy dojechać do Palermo, a to wciąż jeszcze ponad 200 km. Teraz za kierownicą jest już Bartek. Siedzę obok niego, a Adam i Paweł, maksymalnie rozłożeni na tylnych siedzeniach, chrapią smacznie. Mimo wszystko i mimo prób rozmowy walczymy ze snem. Drogi są na szczęście prawie puste i końcu dojeżdżamy szczęśliwie do stolicy wyspy, która słynie z niezwykłego połączenia arabskiej, romańskiej i barokowej architektury.
Kilkakrotnie przecinając centrum, szukamy hotelu lub pensjonatu. Jest strasznie wąsko i nasz van tylko o milimetry prześlizguje się pomiędzy ścianami kamienic i murów, krętych uliczek Palermo. Raz potrącamy nawet plastikowe krzesła z knajpy! Wychodzimy tak co chwilę i pytamy, albo nie ma miejsc, albo jest zbyt drogo. W końcu natrafiamy na taki hotel, w którym ceny ostatecznie nam pasują. Za 30 euro od "łebka" mamy łóżko, ciepły prysznic i śniadanie. Wyjmuję portfel, by zapłacić, ale w ostatnim momencie pytamy o miejsce parkingowe. Samochód jest pełen sprzętu, a Sycylia nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na tej ziemi! Starszy już Włoch, w pidżamie i szlafmycy, nie zgadza się na wjazd na dziedziniec. Po 5 sekundach wymiany zdań z Bartkiem, chowam pieniądze i wychodzimy. Zrezygnowani jedziemy nad morze. Decydujemy, że będziemy spać na plaży.
Wybrzeże jest tu pełne kamieni i skał. Trudno o płaskie tereny i niestety nie znajdujemy odpowiedniego miejsca. Namawiam, byśmy odjechali dalej, wzdłuż wybrzeża , tam gdzie GPS nie pokazuje już ulic, a tylko kolor zielony. Jedziemy. Przejeżdżamy przez jakąś bramę i opuszczamy miasto. Jest około 3-ej nad ranem. Cisza, spokój, a nad nami rozgwieżdżony nieboskłon. Nikogo. Parkujemy auto. Chłopaki biorą karimaty i śpiwory, i oddalają się o kilkadziesiąt metrów, w górę pobocza. Jest tam dawno rozpoczęta i nie kontynuowana budowa, bez dachu i okien. Tam się kładą i niemal natychmiast zasypiają. Ja robię sobie miejsce w wozie. Rozkładam karimatę i śpiwór, myję zęby, odmawiam skróconą wersję pacierza i próbuję zasnąć. Samochód nadal jest pełen sprzętu…
Mija zaledwie kilka godzin i około 7.30 wstaję. Promienie słońca docierają do samochodu, który zaczyna się podgrzewać. Obserwując gościa uprawiającego poranny joging, odkrywam, że o 3-4 kroki obok, znajduje się nieduży uskok skalny, poniżej którego znajduje się turkusowe morze. W eterze słysząc charakterystyczny skrzek mew, załatwiam sprawę toalety i ostrożnie zsuwam się po skałach, by wejść do wody i popływać. Doskonale widać jasny piasek i ciemne fragmenty skalistego dna. Jestem jedynym człowiekiem w morzu, w zasięgu wzroku.
Chłopaki wciąż jeszcze śpią, gdy ja wychodzę z wody i wdrapuję się do auta. Słodką wodą z butelki oblewam włosy i obmywam twarz. Myję zęby. Wreszcie się budzą i po woli schodzą. Zjadamy polskie kabanosy, dogryzając chlebem tostowym. Popijając określamy położenie Centrum Nurkowego, które znajduje się oddalone zaledwie o 2 km od naszego miejsca krótkiego biwaku.
Po 9-ej, gotowi do nurkowania, obładowani sprzętem, poznajemy instruktora bazy - Mario. Wspomaga go kilku divemasterów. Dopełniając formalności przebieramy się i szykujemy do pierwszego zanurzenia. Jest gorąco, temperatura powietrza dochodzi do 32 st. C w cieniu. Po odprawie odpływamy motorówką pontonową do miejsca Parete Ancora-Barcarello i po chwili, przewrotką w tył, wskakujemy w wielki błękit. Wreszcie możemy się schłodzić. Woda ma 26 st. C przy powierzchni.
Schodzimy na ponad 36 m głębokości. Przejrzystość sięga 15 m, a temperatura spada do 18 st. C. Jesteśmy tylko we 4, z przewodnikiem i opieką dwóch divemasterów, chyba nie dowierzają naszym umiejętnościom. Spokojnie podziwiamy uroki Sycylii pod wodą. Mario pokazuje nam miejsce, gdzie spotykamy kilka bardzo ładnych langust. Widzimy rozgwiazdy, ślimaki nagoskrzelne, ukwiały i wiele ryb. Radzimy sobie bardzo dobrze, a że nikt nas nie pogania, możemy z Bartkiem fotografować do woli. Paweł i Adam płyną generalnie za nami. Jest kolorowo i ciekawie. Mija prawie 40 minut i po przystanku bezpieczeństwa pakujemy się do pontonu.
Dyskutujemy o pierwszych spostrzeżeniach podwodnych, a Mario pyta nas o następne dni nurkowe. Odpowiadamy szczerze, że nie mamy konkretnych planów i pytamy, co by nam polecił. Jeszcze w drodze na Sycylie czytam o Ustice, teraz pytamy o jej walory. W odpowiedzi słyszymy, że ta mała wysepka jest rewelacyjna pod względem nurkowym, lepsza od Sycylii i na pewne bylibyśmy zadowoleni. Co więcej, Mario chętnie pomoże nam w załatwieniu pakietu nurkowego i kwatery. W ciągu kilku minut decydujemy wspólnie, by jeszcze tego dnia zostawić samochód w porcie i wodolotem odpłynąć na małą wysepkę, na północ od Palermo.
Tymczasem jest przerwa i idziemy do pobliskiego baru odetchnąć i coś zjeść. Na koniec zajadam się fantastycznymi lodami włoskimi, o których zwykłem mówić "gelato - fantastico".
Po niespełna 3 godzinach lądujemy znów wodzie, a miejsce nosi nazwę Arenella. Eksplorujemy wrak handlowca Betolina, który zatonął 50 lat temu. Jest całkowicie obrośnięty i stwarza wrażenie, jakby był tu od zawsze, wydaje się odwieczna częścią morza. Leży na 17 metrach głębokości, a woda jest tu podgrzana do 20 st. C. Penetrując zakamarki i najbliższe otoczenie wraku, Mario znajduje zakamuflowanego kraba, którego podnosi do naszych masek. Okazuje się, że jest ich tu całe mnóstwo, od maleńkich po niezłe okazy.
Płynąc wzdłuż boku wraku, w ostatniej chwili zauważam flądrę. Świetnie identyfikuje się z piaskiem, na którego tle jest prawie niewidoczna. Jest też jaszczurnik (Synodus variegatus). Ryby te mają osobliwą głowę, przypominającą głowę jaszczurki z ostrymi zębami. Zakopują się w piasku, aż po oczy i wyskakują z nienacka, by schwytać zdobycz. W koło pływają też sułtanki czerwonomorskie (Parupeneus forsskali) mają dwa długie wąsy, ulokowane pod dolną szczęką, które wyposażone w sensory chemiczne, służą do żerowania. Wracając Mario zauważa jeszcze murenę śródziemnomorską (Muraena helena), wciśniętą pod starą, obrośniętą glonami, oponę. Jest młoda, ale i tak długa na około 1 m. Pozując przez chwile, w końcu odpływa, w sobie znanym kierunku.
Odkrywając zaledwie ułamek tajemniczej linii brzegowej Sycylii wracamy po woli do naszego pontonu. Zauważam jeszcze fioletowego ślimaka nagoskrzelnego. Na koniec widzimy ławice barrakud i spore groupery. Płynąc do bazy myślami jesteśmy już 70 km dalej na północ, na Ustice.
Po rozliczeniu się z Mario, uzupełnieniu logbooków i spakowaniu się, wprowadzamy zamiar w czyn. Łatwo docieramy do portu, bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy, a auto zostawiamy na strzeżonym parkingu. Do odpłynięcia mamy dobrą godzinę, więc wypuszczamy się w najbliższe okolice sycylijskich ulic.
Prom się spóźnia i jest tłok. Dostajemy się do środka i mamy nawet miejsca siedzące. Kilka chwil po starcie zapadamy w drzemkę. Jak na razie wyjazd jest ze wszech miar udany, ale i nie obfituje w sen.
Ustica jest wierzchołkiem nieaktywnego, podwodnego wulkanu, wysokiego na 2000 m. Powstanie wyspy datuje się na ponad milion lat wstecz. Śliczna zarówno nad jak i pod wodą!! Naprawdę warto odwiedzić tę perełkę pomiędzy Sardynią a Sycylią!
Malutki port i wąskie kręte uliczki przywitały nas urokliwie, a pracownicy Centrum zatroszczyli się o przewiezienie nas wpierw do bazy, a po chwili do mieszkania Antonio - staruszka, który wynajął nam lokum, za pośrednictwem Mario.
Odświeżający prysznic dodał nam energii i wyskoczyliśmy "na miasto". Wysepka jest malutka i ścisłe centrum stanowi plac, na którym rankiem można zakupić świeżą rybę, katolicki kościółek, kilka restauracji, sklepiki z pamiątkami i mieszkania poskładane w kamienice okalające zgrabnie całość.
Wybrawszy jeden z lokali zafundowaliśmy sobie smaczną kolacje okraszaną, wiadomo, czerwonym, wytrawnym winem. Po dwóch godzinach i krótkiej przechadzce do naszego tymczasowego domu uzgodniliśmy porządek następnego dnia i zapadliśmy w sen.
Piękny ranek nie musiał siłą wyciągać nas z wygodnych łóżek. Po szybkim śniadanku popędziliśmy do Centrum, by zapoznać się z technicznymi wskazówkami i zwyczajami panującymi w bazie. Na nurki jeździliśmy pontonem motorowym, który czekał opodal w porcie. W pianki do połowy ubieraliśmy się tuż przed wejściem do łodzi i zaraz po przygotowaniu kompletnym sprzętu, który każdy z nas podawał do środka.
Płynęliśmy do Secca Colombara. Naszym przewodnikiem był Andrea. Znów bardzo fajnie trafiliśmy i był tylko do dyspozycji naszej czwórki. Wskoczyliśmy do wody, a tu okazało się, że jest silny prąd, co dało się we znaki szczególnie tym, którzy mięli "słabsze" płetwy - musieli nadganiać siłą stalowych mięśni.
Nurkowaliśmy przy wraku, który zatonął w 2004 roku. Bardzo dobra wizura pozwoliła wypatrzeć nam ławicę barracud, liczącą kilkadziesiąt, dość dużych (1,2-1,5m) cylindrycznych osobników. Spokojnie, aczkolwiek z rezerwą, trzymały nas na dystans. Już po chwili przewodnik wskazał na prawo, a naszym oczom ukazało się kilkanaście dużych grouperów, które zostały naszymi towarzyszami już do końca pobytu. W sumie, każde nurkowanie wieńczyliśmy spotkaniem z ponad metrowymi okazami tych, płochliwych ryb.
Drugie zanurzenie tego dnia odbyliśmy w miejscu o nazwie: Cala galera grotta dei gamberi. Naszym głównym celem była spora jaskinia, z ogromną ilością krewetek. Wpłynęlismy do środka, by poczuć się dosłownie jak w mrowisku. Setki krewetek "biegały" we wszystkie strony. Starały się uciekać od światła latarek, ale tylko do granicy światła i cienia. Jedna z odważniejszych spadła nagle na szybę latarki przewodnika i wykonała wspaniały taniec, ku wielkiej uciesze i uznaniu, naszej przyglądającej się czwórki. Trwało to dobre kilkadziesiąt sekund.
Wolność ludzi lądu odzyskaliśmy koło 15-ej. Wrzuciliśmy "coś na ruszt" i wraz z Adamem wynajęliśmy po skuterku, by zwiedzić wyspę wzdłuż i w szerz. Bartek z Pawłem wypoczywali rozprawiając z Antonio.
Wycieczkę dla zmotoryzowanych rozpoczęliśmy od portu i kierowaliśmy się odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Objechanie Ustici zajęło nam za pierwszym razem 40 minut, zatem drugie kółko postanowiliśmy zrobić dużo wolniej i uważniej. Trafiliśmy do muzeum, znajdującego się w starym wiatraku, ale tylko zerknęliśmy bez wykupywania biletu. Zajechaliśmy na część wyspy, należącej do strefy A, w której nie wolno nurkować i uprawiać sportów wodnych, ze względu na ochronę przyrody. Wjechaliśmy też na najwyższe wzniesienie, gdzie znajduje się stacja meteorologiczna. Wśród wszech obecnych cykad zjechaliśmy w końcu do naszej wypożyczalni, by oddać skuterki.
Po powrocie odpoczywamy w poznanej wczoraj knajpce. Tym razem mamy pieniądze ze sobą, a kelnerko - właścicielka wita nas z uśmiechem.
Teraz płyniemy na il Corbelli. Ukształtowane ręką Stwórcy kaniony, z bogato rzeźbionymi formacjami skalnymi, każą się nam pochylić nad tymi Cudami Natury. Jest fantastycznie. Przepływamy przez naturalne okno skalne. Widzimy pomarańczowe i czerwone rozgwiazdy, murenę i pokaźnych rozmiarów kraba. Po powrocie, w trakcie uzupełnianiu lokbooków rozmawiamy z właścicielami centrum: Isabel Eugster i Jürg-iem Jurt. Zachęcają do większej ilości zanurzeń z nimi, za co oferują rabaty. Nie mamy niestety lokum i zauroczeni światem pod wodą musimy spasować i kontynuować naszą spontaniczna przygodę.
Teraz nurkowaliśmy przy klifie, na ścianie opadającej na głębokość 20 - 40 m. Widzieliśmy kilka okazałych langust i wiele różnobarwnych rozgwiazd. Temperatura wody wahała się od 27 st. C przy powierzchni, do 20 st. C na głębokości 35 m. Mieliśmy szczęście. Podziwiając malownicze kaniony, przesmyki i groty, natknęliśmy się wielkiego ślimaka - Spanish dancer. Zwierzęta te spotyka się rzadko i jeżeli już, to raczej nocą. Nasz ślimak wyglądał, jakby grzecznie czekał, aż do niego podpłyniemy, a tego dnia spotkaliśmy jeszcze jednego, jak określił to Adam: super-soft zwierzaka. W czasie kolejnego zanurzenia odwiedziliśmy posąg św. Bartłomieja, patrona wyspy. Pływaliśmy w dużej grocie, składającej się z 2 pomieszczeń, w jednej z nich wynurzyliśmy się na chwilę i wyjmując automaty, popatrzyliśmy na św. Bartka. W około "przebiegały" bardzo sympatyczne kraby, od mikroskopijnych do kilkunastocentymetrowych i zawsze w muszli lub w ukwiale.
Kolejny dzień, to ostatnie już nurkowania. Cudownie ukształtowane ręką Stwórcy podwodne labirynty skał, nawisów, grot i przedziwnych szczelin, zapierały nam dech w piersiach. Przyglądaliśmy się murenie, by po chwili spostrzec znieruchomiałą skorpenę. Potem śledziliśmy wężowidło, a wzrokiem pochłanialiśmy ukwiały o żywych i wyrazistych kolorach, małże i koralowce. W czasie wszystkich zanurzeń widoczność dochodziła do 25 metrów.
Nie mieliśmy czasu, by zostać dłużej, a w wodach Ustici miejsc nurkowych, grot i jaskiń jest bez liku. Na 40 m głębokości znajduje się samolot RAF-u, w innych miejscach kilka wraków, duża ilość obiektów do fotografii makro. Urlopy mają niestety to do siebie, że bywają świetnie spędzone, ale zawsze nieubłagalnie się kończą. My mieliśmy niedosyt.
Nadszedł czas pożegnania, a zatoczki, żywopłoty z palm i rododendronów, klify i jaskinie oraz wszystkie skarby cudownego świata podwodnej Ustici, zapraszały nas powtórnie.
Po dopełnieniu formalności, zjedzeniu ostatnich gelato, obładowani sprzętem zaokrętowaliśmy się na 2 godziny na wodolocie. Tym razem oddaliśmy się obserwacji morza i widoków, które zostawialiśmy za sobą.
Samochód stał w tym samym miejscu, w którym był zaparkowany. Opłata za parking została wniesiona i bez sprzeciwów postanowiliśmy jechać non stop do Polski. Zajęło nam to 35 h. Zmiany co kilka godzin, postoje jedynie na tankowanie i rozprostowanie kończyn, i kręgosłupów, stawały się w miarę upływu czasu uciążliwe. Wreszcie dotarliśmy do Austrii, a zaraz potem do Niemiec.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Szczęśliwie i pełni wrażeń, dotarliśmy do Ojczyzny.
Wojciech Zgoła 2010-10-21
Tagi: italia, ustica, sycylia, elba