Samolot wylądował punktualnie o 6.30 rano, czasu lokalnego. W Polsce zaczęła się dopiero noc. Słabo spałem, a nawet najwygodniejsze fotele klasy ekonomicznej, na długich trasach, nie dają zbyt wiele komfortu. Czekaliśmy jeszcze na resztę grupy, która w sumie liczyła 16 osób, a inaczej niż my, leciała przez Londyn.
Naszym celem są Filipiny, ale tu w Singapurze spędzamy najbliższą dobę. Wszystkie bagaże dotarły, a nie były małe, bo sprzęt do nurkowania trochę miejsca zajmuje.
Duże, zadbane lotnisko z kilkoma terminalami, opuściliśmy sprawnie, przechodząc do wynajętych busów. Przewoziły nas do hotelu. Właśnie teraz, w czasie przejścia od drzwi holu, do samochodów, odczułem pierwszy raz w życiu (mam nadzieję, że nie ostatni), azjatyckie, wilgotne i gorące powietrze. Przyznam, że trochę mnie przytłoczyło po klimatyzowanych pomieszczeniach lotniska. Trwało to jednak tylko chwilkę, bo widoki zza okien cieszyły oczy. To wielkie miasto, składające się z kilku wysp i wciąż powiększające ląd zabrany morzu, tchnęło porządkiem i bujną zielenią.
Republika Singapuru jest miastem – państwem, położonym na krańcu Półwyspu Malajskiego. Jego nazwa pochodzi od dwóch sanskryjskich słów: singa (lew) i pura (miasto). Właśnie dlatego wizerunek lwa stoi nad wodą i turyści wędrują, aby go zobaczyć, a samo miasto czasami nazywają Miastem Lwa.
Dojechaliśmy do hotelu, ale było zbyt wcześnie na zameldowanie. Nie chcieliśmy czekać bezczynnie, więc udaliśmy się „w miasto”, poszukać czegoś do zjedzenia. W końcu była pora śniadania.
Trafiamy do podrzędnego baru, gdyż prawie wszystko jest jeszcze pozamykane. Schodzimy po schodach w podziemia jakiegoś kompleksu i zamawiamy jajka sadzone, jak nam się zdawało. Ceny porażająco niskie, ale mam obawy o reakcje żołądka. Zamawiam też herbatę. Po chwili dostajemy jajko „sadzone”, które dosłownie pływa po talerzu. Jest praktycznie surowe. Przerażeni, oddajemy to do powtórnego (pierwszego chyba) „posadzenia”. Tłumaczę dobitnie, że ma pozostać na patelni parę minut (minut-nie sekund!). W końcu posolone, smakuje wybornie. Podają herbatę w kolorze rozwodnionej kawy. Jestem zszokowany, co to za odmiana? Owocowa? Smakowa? Biorę łyka na własną odpowiedzialność. Mam przed sobą bawarkę, której osobiście nie cierpię.
No cóż, myślę – jakiś czas Singapur był w końcu pod opieką Brytyjczyków, kiedy to, w 1826 roku kupili go od sułtana. Został wtedy ich bazą morską. Od 1867 r. stanowił kolonię brytyjską, a po I wojnie światowej Singapur stał się najważniejszą brytyjską bazą wojskową na Dalekim Wschodzie. W czasie II wojny światowej, w 1942 roku, podbity przez Japończyków, był przez nich okupowany do 1945 roku. Znów trafił w ręce Brytyjczyków jako kolonia, aby w 1959 roku, odzyskać pełną autonomię. Niepodległa Republika Singapuru została utworzona w 1965, stając się członkiem ONZ. Miasto-państwo szybko się rozwija, jako port przeładunkowy i centrum finansowe. Dziś jego mieszkańcy posiadają najwyższy poziom życia w Azji, poza Japonią i Brunei.
Zjadam w końcu jajko, przygryzam jakimś pieczywem, a bawarkę zostawiam. Wracamy do hotelu, gdzie po szybkim zameldowaniu, biorę wreszcie prysznic i po kilkudziesięciu minutach, zamówioną taksówką jedziemy na Orchard Road. Obserwujemy szerokie, jednokierunkowe ulice i lewostronny ruch. Kolejna, po bawarce, angielska spuścizna. Jest zadziwiająco czysto. Zakładamy się nawet, kto pierwszy znajdzie papierek bądź peta. Nikt nie wygrywa. Zero śmieci, zero gum do żucia (obowiązuje tu całkowity zakaz żucia gumy w miejscach publicznych) i zero graffiti na ścianach.
Ze wszystkich dużych miast, jakie widziałem, Singapur pod względem czystości, bez wątpienia, zajmuje pierwsze miejsce.
Obserwujemy ludzi – mieszankę kulturową, z oczywistą przewagą Skośnookich. Powierzchnia całkowita tego miasta - państwa wynosi 692,7 km2, a ludność to ponad 4.600.000, co stanowi 6652 osób/km2. Zaludnienie wysokie, ale są miejsca, w których spokojnie można pospacerować.
Chodzimy po sklepach i centrach handlowych. Zwiedzamy kościół w stylu kolonialnym, ale tylko na zewnątrz, bo jest zamknięty. Jemy lekki lunch i na 17-ą z minutami, wracamy do hotelu.
Już o 18.00 spotykamy się w holu, w dużej grupie, by po chwili udać się na zwiedzanie tej przyjaznej aglomeracji.
Zaczynamy od centrum. Wędrujemy ulicami do parku, by po prawej stronie, oglądać Parlament – najstarszy budynek, zbudowany w 1827 roku. Obserwuję pikapy przewożące pasażerów na pace, bez żadnego zabezpieczenia. Nie ma europejskiego pośpiechu. Można siadać na trawie bez obawy trafienia wcześniejszej wizyty psa. Przy drodze można kupić oranżadę z wózka na kółkach.
Podążamy w kierunku dwóch budynków, skonstruowanych jak oczy muchy. Są duże i imponujące, dzielą jednak Singapurczyków w ocenie.
Kierujemy się w stronę lwa. Nie oszałamia, ale w końcu wypada go zobaczyć. W końcu Merlion jest symbolem narodowym Singapuru. Idziemy pod centrum biznesu, gdzie w malutkich restauracyjkach jemy kolację – przysmaki tutejszej kuchni.
Wieżowce sięgają chmur i mierzą prawie po 300 m wysokości. Nasze domki z ryżem i rybami wyglądają na ich tle, jak palce stóp olbrzyma.
Zwiedzamy jeszcze, chyba najbardziej kolorową, chińska dzielnicę. Mamy powoli dosyć. Wiele kilometrów notują liczniki naszych nóg. Zaglądamy jeszcze do hinduskiej świątyni. Do jej centralnego punktu prowadzi szpaler kolumn, z których każdą wieńczy leżąca krowa. Trzeba zdjąć buty i wejść wyłącznie na boso. Świadomie rezygnuję z tej przygody i zaglądam tylko tak daleko, jak pozwala mi moja szyja i uzbrojone okularami oczy.
Największe grupy etniczne to mieszkańcy pochodzenia chińskiego (ok. 70%), malajskiego i hinduskiego. Singapur jest również mieszanką wyznaniową. Wśród głównych religii, najliczniejszy jest buddyzm, dalej islam i stanowiące około 14,6% chrześcijaństwo. Jest też taoizm, hinduizm i inne.
Temperatura powietrza dochodzi do 32 st. C, co przy bardzo wysokiej wilgotności męczy nas niemiłosiernie. Przed północą wracamy wreszcie, by złapać kilka godzin snu. Przecież rano wyruszamy w dalszą podróż, by zanurkować pośród wysp archipelagu Filipin.
Wojciech Zgoła 2010-08-16
Tagi: singapur, w drodze, miasto lwa