Tarifa znajduje się na najbardziej wysuniętej części kontynentalnej Hiszpanii, a tym samym całej Europy. Ze względu na wiejące tam wiatry, znana jest pewnie bardziej windsurfing owcom niż nurkom.
Przylądek Punta Tarifa, na którym położone jest miasto, oblewają wody cieśniny Gibraltarskiej, od strony Atlantyku. Samo miasto, zgrabnie i zwarcie zabudowane, jest nie duże, a zamieszkuje je niespełna 20000 ludności.
Właśnie stąd odchodzą promy do oddalonego o 30 km afrykańskiego Tangeru (Maroko), który można "zaliczyć" w formie 1-dno dniowej wycieczki.
Stojąc na plażach Tarify, czy nurkując u jej wybrzeży, wyraźnie widzimy Afrykę. Odległość od plaż Europy do plaż Czarnego Lądu, to zaledwie kilkanaście kilometrów. Rozmawiając z miłośnikami windsurfingu, okazuje się, że śmiałkowie pokonywali ten dystans na desce. Teraz już ponoć tego nie robią ze względu na liczne patrole policji, zdeterminowanej walką z przemysłem narkotykowym.
W każdym razie, w Tarifie wieje ponoć zawsze i panują tu najlepsze warunki w Europie do uprawiania sportu z żaglem na desce. Wyróżnia się zasadniczo dwa wiatry. Pierwszy, "Poniente", wieje od Atlantyku, jest silnym i wilgotnym wiatrem, który może przynieść wysokie fale. Drugim jest "Lavente", wieje z przeciwnego kierunku, czyli ze wschodu (od Morza Śródziemnego), przynosi pochmurną i deszczową pogodę, występuje najczęściej w okresie letnim i może trwać nawet kilka tygodni.
Nurkowania u wybrzeży Punta Tarifa, w wodach Oceanu Atlantyckiego należą do trudnych. Występują tu falowanie i wspomniane wyżej wiatry (co utrudnia ubieranie się na łodzi, czy np. wejście na pokład), prądy, spadki widoczności i generalnie głębokości poniżej 20 m.
Ukształtowanie terenu bogate w skały, przesmyki i wraki, a okolice nawiedzają różne gatunki fauny i flory, również te oceaniczne.
Właściwie nurkowaliśmy na głębokościach 30-40 m. Widoczność kształtowała się na poziomie 10 - 15 m, a temperatura wody przy powierzchni i na głębokości 40 m wynosiła odpowiednio 18 i 15 st. C. Wczesnym rankiem podjechałem w pobliże portu, gdzie znajduje się przeprawa promowa do Maroko. Po prawej stronie zlokalizowałem, wcześniej odnalezione w necie, Centrum Nurkowe, które prowadzi małżeństwo Włocha i Hiszpanki. Okazało się, że nurków jest kilku, a wśród nich Mateusz i Ula, z którymi się zgadaliśmy na resztę pobytu.
Po dopełnieniu formalności certyfikatowo-ubezpieczeniowych, wchodzimy wreszcie na łódź i sprawnie wypływamy na ocean. Zanurzamy się w miejscu San Andres Miňo. Nazwa związana jest z wrakiem, który zatonął tu 29 III 1856 roku. Statek ów kursował na trasie Barcelona - Londyn, a feralnego dnia miał na pokładzie 49 pasażerów i 36 członków załogi. Była noc, a wzburzone morze i silny wiatr utrudniały żeglugę. Nadpływający z przeciwka, angielski Minden wpadł na San Andres i doszło do śmiertelnej kolizji. Wg doniesień, przeżyła tylko jedna dziewczynka. Ocean pochłonął statek bardzo szybko. Teraz, po prawie 150 latach, jego szczątki rozsiane na dużej przestrzeni, skrzętnie porastają żyjątka morskie. Głębiny przyjęły wrak na zawsze i wykorzystują, jako mieszkanie dla wielu stworzeń.
W każdym razie, skały wraz z częściami wraku, tworzą bardzo ciekawe kształty i figury. Kolorytu dodają nieskończone i wciąż nowe ławice ryb. Już po pierwszym zanurzeniu zachwyceni miejscem, czekamy aż przerwa się skończy. Wskakujemy do wody w miejscu La Pared. Jest prąd, ale my na szczęście płyniemy w dryfcie. Światła latarek i kamer wydobywają (szare z daleka) barwy żółte, pomarańczowe i czerwone.
Zanurzeniem wieczornym, w płytkiej wodzie, w obrębie basenu portu, kończymy dzień. Bynajmniej jednak, płynąc spokojnie żabką tuż nad dnem, obserwujemy mątwy, flądrowate, czy jaszczurniki zagrzebujące się z gracja w piachu. Podpływając do pierwszych skałek podpatrujemy też kraby.
Kolejny dzień rozpoczynamy od nurka na Tajos i schodzimy przekraczając 40 metrów. Część grupy wpada w "deko", ale gubią azot w trakcie wypłycania. Jest bardzo ciekawie. Curro, nasz przewodnik, prowadzi nas wśród skał do szczeliny, przez którą przepływamy. Wciąż mocno machamy płetwami, bo prądy są zmienne, a chwilami dość intensywne. Znikają zaś za blokami "kamiennych gór". Jest piękny duży konger, który niestety spostrzega, że nurków przybywa i chowa się w czeluściach swojego "living room'u".
Dzięki temu, że trzymam się w szpicy naszego teamu, spostrzegam płaszczkę stigaray, którą chwilę "gonimy". Niestety pod prąd, jest to z góry przewidziana porażka i płaszczka rozmywa się na granicy widoczności. Za to, chowając się pośród skał, odkrywamy podwodne tajemnice zakamarków, w których odnajdujemy homary, ślimaki i krewetki. Ponad nami wciąż przepływają ławice ryb, a powietrze w butlach kurczy się. W końcu się wynurzamy.
Przepływając później przez La Piscina, El Boquete, znów penetrujemy San Andres. Podoba mi się bardziej, niż za pierwszym razem. Może dlatego, że na powierzchni są wielkie fale, jest inna pora dnia i przez to słońce załamuje swe promienie pod innym kątem?
Tym razem i ja wpadam w "deko", a przez to, że ocean pokazuje kto tu rządzi, utrzymanie się na safety stopie nie jest łatwe. Miota nami po kilka metrów w górę i w dół, ale udaje nam się pozostać w widełkach 3 - 6 m. W końcu wypływamy i ostrożnie wchodzimy na pokład, a że porządnie wieje, kilka osób poddaje się wymiotując, na szczęście z wiatrem!
Dzień przed odlotem spędzam wraz z ojcem na 1-dno dniowej wycieczce do Maroko. Mimo licznych podobieństw w Tangerze jest inaczej niż w Egipcie. Zwiedzamy miasto i okolicę, a w porze lunchu biorą nas do knajpy, gdzie Kanadyjczycy próbują zamówić:
- wino...
- nie ma - odpowiada grzecznie kelner
- nie ma? ... No to zimne piwo?
- nie ma - odpowiada kelner z nienagannym uśmiechem ( i brudnymi paznokciami)
- ale jak to nie ma? - pyta Kanadyjczyk
- byłeś kiedyś w jakimś kraju muzułmańskim? - wtrącam się
- nie, jestem pierwszy raz w życiu...
Wojciech Zgoła 2011-06-12
Tagi: tarifa, hiszpania